💐 Drodzy Państwo, stało się! Moje minimarzenie się spełniło. :)
💊 Większość dnia spędzona na badaniach, dzisiaj te dłuższe, czyli wjechał darmowy obiad 😅 Pani psycholog powiedziała, że na testach mam wysokie noty, o dziwo (pamięć i koncentracja). Dostałam też leki, albo placebo, nie wiem. Muszę codziennie w aplikacji się kamerować, że je biorę. Przez tyle czasu w poradni (+1h dojazd w jedną stronę, bo aż do Gliwic muszę jeździć, ale przysyłają po mnie szofera 😎) nie zrobiłam dziś wszystkiego co chciałam.
👠 Na szczęście nie tylko mnie nie było ostatnio na heelsach, ale też jednej dziewczyny. Dzisiaj instruktorka się za to zabrała i ustaliła zasady. A na czwartek muszę umieć cały układ, gdzie ja ledwo co 5 ruchów robię a co dopiero mówić o tym, by to wyglądało. No pozdro. Nie mam teraz do tego głowy, na sobotę, dzisiaj się okazało, mam umieć 4 układy, bo będą wejściówki na ćwiczenia. Sezon w pracy się zaczyna. Triathlon mam za 2 tygodnie, muszę trenować. Półmaraton za 2 miechy. Bieg z psem za miesiąc, więc jego też muszę wytrenować. Ogródek babci obiecałam zasadzić. I to mnie kręci, a nie kręcenie dupą. Najgorsza decyzja ever! To jest ta jedna rzecz za dużo (wiem, że dużo na siebie biorę). Zupełnie nie dla mnie. Zupełnie zbędna. Ale mam jebany kontrakt do grudnia. :/
Aktywność fizyczna:
● 1 h marszobiegu z Walterem
● 1,5 godziny high heels
● Minirozciąganie
Wytuptane: 14 tyś. kroków
Wypite: 2,2 l wody +6 kaw i wińsko (powstrzymałam się od coli zero 👏)
Pospane: 0-6 (6 h)
Nawyki:
Lista zadań:
-kupić bilety na pociąg
-zadzwonić do szefowej
-zrobić porządek w apteczce
-kupić miniszczotkę i balsam
Zjebane:
-odpuszczony basen
-brak nauki
45 notes
·
View notes
Cześć!
Wczoraj wieczorem odwaliłam numer życia. Wyszłam z wanny i nie wiem jakim cudem zaliczyłam glebę w łazience. Jak do tego doszło nie wiem? Generalnie chyba po prostu ze zmęczenia nogi mi się zaplątały w ręcznik. Efekt? Stłuczony prawy bark oraz kolano. #NieRadzeSobie #KaśkaZnowuOdwala
Obudziłam się rano i po wypiciu kawy z tatą położyłam się jeszcze na kilka godzin. Czułam się okropnie. Nie fizycznie, ale psychicznie. Depresja mocno mnie dojechała.
Jednam później już było lepiej. Zrobiłam sobie paznokcie, które wyszły okropnie… Ale hej! Następnym razem żeloakryl napewno pójdzie mi lepiej :) Następnie pojechałam do ogrodniczego gdzie kupiłam trochę roślin i wygładkałam cztery kociaki i ich mamę. Poziom cukru we krwi od razu mi podskoczył 😉
Wkopałam lawendę, róże oraz hortensje do ziemi. Pozostałe kwiaty znalazły swoje donice. Później posegregowaliśmy większość rzeczy w budynku gospodarczym a ja samodzielnie napaliłam w piecu :) Rozplanowaliśmy też rozkład pomieszczeń, elektryki etc i od przyszłego tygodnia remont ruszy na pełnej. Rozmawiałam również z sąsiadką. Bardzo polubiłam tą 86 letnią kobietę. Ma piękny ogródek o który samodzielnie dba oraz naprawdę w bardzo ładny sposób mówi.
Zrobiliśmy z tatą wybieg dla Uszołaków. Były mega szczęśliwe. Zwłaszcza, gdy udało im się z niego uciec xDD na szczęście nie chciały naprawdę zwiać bo by się ich nie dogoniło. Kicały, kręciły kółka oraz skakały. Ależ to był pokaz radości! Przy okazji onieśmielona ich poczynaniami Tajson wyszła w końcu z domu na ogród i zaczęła kosić trawę. Również pokazała jak jest jej dobrze robiąc fikołki
Zezol póki co bardzo nieśmiało kroczy po domu. Jest to straszne strachajło i głównie rezyduje pod łóżkiem taty xD Przyzwyczai się to tylko kwestia czasu.
Zrobiliśmy grilla. Zjadłam kaszankę oraz dwa kawałki kurczaka. To był mój jedyny posiłek dzisiaj. Jakoś po prostu brakuje mi ciągle czasu. Nim się obejrzałam była 18 a później o 20:30 jeszcze pojechałam po wodę do sklepu. Później kąpiel i już jest późna godzina a ja padam znów na twarz.
Generalnie dzień nie byłby zły, gdyby nie ta deprecha z rana. Na szczęście, gdy powiedziałam o tym tacie zapytał tylko czy wole się położyć, czy dostać od niego tzw bojowe zadanie. Nie skomentował, gdy wybrałam to pierwsze a później zaglądał do mnie czy wszystko okej. Ostatnio sporo ze sobą rozmawialiśmy na temat mojego stanu zdrowia i jego podejście się zmienia na lepsze.
Jutro jadę do notariusza. Dom będzie już oficjalnie moją własnością (czekaliśmy za jednym pełnomocnictwem). Coś niesamowitego… Nadal w to nie wierzę. Mega mi się tu podoba. Okolice są piękne, dom będzie piękny do końca lipca… Teraz tylko by głowa zaczęła normalnie działać i będzie ideolo! Wiem, mówiłam wam to już nie raz, ale mimo wszystko dla mnie jest to jakaś abstrakcja. Spełnić to o czym się marzyło i myślało „może kiedyś”. I to „kiedyś” nastąpiło właśnie teraz.
31 notes
·
View notes
Końce i początki
9 grudnia 2023 r.
Jestem przemęczona. Znowu dużo się działo przez ostatni tydzień.
Z najważniejszych wydarzeń:
1 - dostałam telefon w sprawie pracy. Przeszłam przez kolejne etapy rekrutacji i W KOŃCU (po roku!) udało mi się z rekruterkami spotkać na żywo na ostatnim etapie. Mega się cieszę (to jest chore jak tak o tym pomyśleć: cieszę się, bo doszło do ROZMOWY REKRUTACYJNEJ na żywo, ech). Wydaje mi się, że zaprezentowałam się z dobrej strony, wydaje mi się, że mam kompetencje na to stanowisko i mogę dużo zaoferować pracodawcy. Rozmowa była sympatyczna - i to mnie troszkę wprawia w stupor, bo mam takie doświadczenie, że jeżeli podczas rozmowy kwalifikacyjnej jest wspólny flow i miła atmosfera, to zwykle środowisko pracy okazuje się nomen omen toksyczne, mobbingowe. A jak jest bardzo konkretnie i obydwie strony grają w otwarte karty, klarownie przedstawiają warunki i pole możliwości to z tego wychodzą lepsze warunki pracy ostatecznie. Tym czasem w czwartek było zarazem bardzo sympatycznie, atmosfera była super (humorek wszedł, dystans), a z drugiej strony bardzo klarownie zarysowane warunki, oczekiwania itp.
Mam nadzieję, że to dobrze wróży.
Oferują umowę o pracę, ubezpieczanie, fundusz na szkolenia (już na wstępie usłyszałam, że jeżeli będę potrzebowała kursu specjalistycznego angielskiego - bo bez ogródek zaznaczyłam, że nie znam specjalistycznego angielskiego z tej branży i jestem gotowa w tym obszarze podnieść swoje kompetencje - to zespół jest gotów od wstępu gotowy sfinansować mi taki kurs. WOW. Jestem w szoku! Ale takim pozytywnym!), pracę od pon do pt (mogę zaczynać nawet o 6 rano <3 mega chcę!), dodatek do wczasów, dodatek na święta, jeden dzień w tygodniu pracy zdalnej, premie stażowe i premie za osiągnięcia. A poza tym pracę na uniwerku, w budżetówce, a więc tzw "trzynastkę" i wsparcie mieszkaniowe tj. jeżeli zdecyduję się kupić mieszkanie to jako pracowniczka uniwerku mogę starać się w zależności od obostrzeń o kredyt 0% lub 3%. *o* Bierzcie mnie!
"Jedyne" czym płacę to pracą pod presją czasu (no nie wiem czy ich presja czasu dorównuje presji czasu w moich poprzednich miejscach zatrudnienia xD ani czy więcej stresu niż przez ostatnie pół roku... Ech). Oraz tym samym co - jak wiem - wykańcza pracowników tego działu (bo to moje nie pierwsze starannie się o analogiczne stanowisko) czyli znoszenie wyzwisk, braku szacunku i pogardy ze strony Państwa Profesorów, Doktorów i innych pracowników naukowych z którymi i dla których będę musiała tworzyć dokumenty i pod których pisać projekty.
Obecnie jestem gotowa spróbować się w takiej pracy. Nawet jeżeli na dłuższą metę będzie to wykańczające psychicznie (bo jestem też za daleko w drodze samoświadomej by na własne życzenie narażać się na poniżenie - co innego na trudność, wypracowanie nowej drogi komunikacji z przedstawicielami konkretnej branży, a co innego na sytuacje w których jacyś ludzie pogardzają mną i moją pracą zasłaniając się przywilejem, nie doceniają jej lub wręcz traktują jak coś co im się należy... Ech, to jest jedyne co mnie straszy).
Pociesza mnie to, że Panie z zespołów mojej-prawdopodobnie-nowej-pracy nie mówią o pracownikach naukowych jak o chamskich troglodytach (a takie wrażenie miałam podczas rozmowy z maja na analogiczne stanowisko, ale na innym uniwerku), a bardziej jak o ludziach, którzy niezbyt ogarniają konieczność dotrzymywania terminów, są bardzo obciążeni obowiązkami zawodowymi i trzeba za nimi chodzić z kalendarzem i upewniać się, że wypełnili dokumenty itp. To brzmi dla mnie spoko. Mogę być Jarvisem dla Ironmanów. :D
W ogóle śmiesznie: Pani z HRów nakreśliła mi jak czasem wygląda dzień pracy. Miałam sobie wyobrazić, że przychodzę do biura na pracę z klawiaturą przy biurku, ale okazuje się, że muszę zrobić rundkę po mieście, poszukać rektora w innych budynkach uczelni, czasem skoczyć do urzędu, na pocztę i nagle okazuje się, że 7h z "pracy biurowej" spędzam w terenie. OMG! Uśmiech miałam od ucha do ucha. Idealnie dla mnie! TAK! Mogę tak pracować! Uwielbiam tak pracować! Obecnie tak pracuję. Nie ma nic bardziej nudnego niż siedzieć cały czas w biurze! A laski z rekrutacji miały taki szok wymalowany na twarzach, że po chwili po prostu wybuchły śmiechem z niedowierzania.
Moim zdaniem POTRZEBUJĄ mnie do tego zespołu. xD
Jest jedno ALE - to uniwerek, muszę mieć stopień by tam pracować. Wiem, że to durne, głupie, ale takie skostniałe zasady tam mają. I to był jedyny moment, gdy panie wszystkie czyniły adnotacje do mojego CV bez uśmiechów. :/ Wyjaśniłam, że obecnie się kształcę na stopniu licencjata, ale kurcze... nie wiem czy to wystarczy... Kompetencje i doświadczenie mam.
Pytały też czy po ukończeniu studiów nie chcę pracować w zawodzie - uczucie wyznałam, że w zasadzie u nich wykorzystywać mogę to, czego się uczę czyli skutecznej komunikacji, pracy w wizerunkiem itp. I dodałam, że potrzebuję bezpieczeństwa finansowego i umowy o pracę.
I to jest zarazem prawda i kłamstwo - bo nie jest tak, że to jest praca marzeń (no ba!), ale wszystko co zobaczyłam i czego doświadczyłam podczas tej cholernie sympatycznej rozmowy kwalifikacyjnej to wygląda na naprawdę komfortowy zespół i bezpieczeństwo finansowe, przewidywalność, której obecnie potrzebuję. I perspektywę na realizację ambicji, rozwój itp.
Ale.
Ale daję sobie prawo do pomyłki. Daję sobie prawo do tego, że może się okazać, że atmosfera okaże się inna niż mi się wydawało po spotkaniu rekrutacyjnym, że się rozczaruję i właśnie dla ochrony własnej godności i psychiki będę musiała zrezygnować.
No i co ważniejsze - daję sobie prawo do tego, że być może znajdę pracę inną, taką, która daje bezpieczeństwo i rozwój, ale też jest powiązana ze sztuką. A wtedy wybór dla mnie będzie prosty, jednoznaczny.
Nie wiem jak będzie. Nie wiem.
Ale chcę spróbować.
Dadzą mi znać do 3 tygodni. Z początkiem stycznia dowiem się co dalej. Wtedy prawdopodobnie od lutego zacznę etap w życiu jako pracownik budżetówki.
Trzymajcie kciuki.
Chcę.
Ale najfajniejsze jest to, że w końcu coś się ruszyło!
W KOŃCU!
2
Ze wstydem i pewnego rodzaju zaskoczeniem przyznaję, że miałam w czwartek spory kryzys.
Nie ogarnęłam emocji.
Wybuchłam.
Nie jak przy załamaniu nerwowym, ale blisko...
Chyba przez ten stres, wszystko się nawarstwiło: brak pracy, brak kasy, zbliżające się święta, śmierć bliskiej osoby, choroba przez którą musiałam odłożyć ZNOWU spotkanie z przyjaciółką, alergia, uwiezienie w domu, bo piesek ma lęk separacyjny, a typ z mieszkania pod nami próbuje nas wyeksmitować, a my nie mamy kasy teraz i boimy się perspektywy szukania nowego mieszkania (co wzbudzi jeszcze więcej stresu), fakt przygotowania się na rozmowę kwalifikacyjną (i radzenie sobie z oceną jakakolwiek by była), obawa o leki (na które nie mam kasy). Do tego worka przytłaczających uczuć po tej 14:20 (po wyjściu z rozmowy kwalifikacyjnej) dołączyła radość radość (wracałam W KOŃCU z fajnej rozmowy! Rośnie nadzieja i chęci!), wyczekiwanie (bo przede mną 3 mc wyczekiwania czy mnie wybiorą), masę frustracji, do tego trawienie uczuć jakie się narodziny po przeglądaniu zdjęć poprzedniego wieczora (szukam zdjęć do wyłonienia na konkurs w swoich dyskach w wyniku czego wróciły niespodziewanie różne trudne emocje - ech... Zdjęcia mają moc) i w ogóle przeklęty grudzień! Nie znoszę atmosfery "świątecznego zapierdolu" i łowów na pręzenty - nawet jak jestem wychilowana to zarażam się stresem i niepokojem od tłumu w CH czy w zbiorkomie.
Ech.
No i jeszcze taka cała tego "spuszczonego" napięcia wracałam sobie do domu, powoli, nie licząc czasu. Jakby smuszczając z siebie nagromadzone napięcie, nie śpiesząc się na przesiadki, zaglądając do piekarni by przywieźć coś dobrego dla mojego faceta... a on dzwoni najbardzij zaniepokojony tym, że dochodzi 16, a ja od 14:20 przecież jestem w drodze do domu. A pies jest sam w domu. Że jak ja tak mogę! Że ona nie może być sama! Że powinnam być w domu!
Kurde, czuję się - przynajmniej w czwartek się czułam tak - przywiązana do psa! Nie mogę od miesiaca nawet na chwilę wyjśc bez niej, bo boimy się, że ten debił z dołu zaraz skargę napisze (a we wtorek mieliśmy wizytę behawiorystki - całe popołudnie podporządkowane pracy z pieskiem - i to jest okay, kocham mojego pieska. ALE potrzebuję być WOLNA.
Nie jestem jej jedynym opiekunem!
Też potrzebuję czasem po prostu nie śpieszyć się do domu, ani nie walczyć z młodą na smyczy - a w środę to była ISTNA walka. Nie wiem co temu dzieciakowi się uroiło, ale WSZYSTKO na spacerze było straszne. ALE TAK STRASZNE! Śnieg był straszny - więc zamiast się nim bawić tak, jak się bawiła cały tydzień dotąd to w środę uskakiwała z podkulonym ogonkiem i warczała - coś jakby bawiła się, że podłoga jest lawą, ale wzbudzało to w niej istną panikę.
KAŻDY przechodzień na ulicy był straszny, trzeba było go obszczekać, a samą siebie rzucić ze strachu w krzaki/na zaparkowane samochody/na coś innego, co potem też okazywało się być STRASZNE i przed tym trzeba było odskoczyć i to oszczekać. No kłębek nerwów. I do tego - najgorsze - KAŻDY słupek, barierka, znak drogowy musiała obejść ZE STRACHU dokładnie z innej strony niż ja (a łączyła nas smycz), zablokować nas dwie i potem walczyć z tą smyczą owiniętą wokół znaku/słupka/barierki przy tym wydając z siebie dźwięki jakby o życie walczyła (i od tego słupka probowała się oddalić jak się tylko da, rozpaczliwie drapiąc łapkami chodnik)...
Normalnie tak nie robi.
Potrafi już chodzić na smyczy.
Dodatkowo zaczęła się trząść. Ludzie widząc to przystawali na chodniku by zagadać z troską czy pieskowi jest zimno, co oczywiście wzbudzało jej strach i więcej ujadania, bo przecież LUDZIE SĄ STRASZNI.
W środę myślałam, że oszaleję podczas tego spaceru nota bene zakupu z konieczności po zakupy spożywcze - byłam z nią na spacerze ponad 2h, a tą samą podróż po zakupy i do domu odbywałabym bez mojego pieska w 25 minut góra... Męka to była dla niej i dla mnie. Leki na uspokojenie dostała jak zawsze. Nie wiem co w środę było inaczej niż we wtorek - może odwilż większa, ale kurde, żeby bać się znaków drogowych z tego powodu? Regres u mojego pieska w tą środę był taki, jakbyśmy znowu były w kwietniu. Nawet niesienie jej na rękach nie pomagało, bo rozgladała się w panice i próbowała się wyrwać i uciekać, drapała na oślep. Atak paniki normalnie. Nie wiem o co chodzi, ale byłam bliska płaczu z nią)
No i wracam w czwartek, dzień póżniej, lekka na głowie do domu po udanej rozmowie kwalifikacyjnej i słyszę, że "przecież piesek jest sam w domu" i mnie szlag trafił.
O. chodziło o to, że boi się, gdy młoda jest sama, a ten debil z dołu może znowu prowadzić dziennik godzinowy "uporczywego szczekania psa", boi się perspektywy szukania nowego mieszkania na wynajem, boi się przeprowadzki (tym bardziej, że teraz nie ma skąd wziąć samochodu do przeprowadzki), boi się perspektywy sprawy sądowej i chociaż cieszy się, że miałam fajną rozmowę kwalifikacyjną to siedzi jak na szpilkach w pracy i kompulsywnie sprawdzał czy piesek szczeka na kamerce.
Że jego komfort został zachwiany myślą o tym, że młoda jest bez opieki.
Ale moje poczucie komfortu zostało również zachwiane... i w wyniku tego mieliśmy porozmawiać jak obydwoje wrócimy do domu (uwaga - pies nie szczekał w ogóle, zapis z kamierki potwierdził, szczeknęla 3 razy i zamilkła na cały czas mojej nieobecności).
No i ja nie potrafiłam oglarnąć emocji.
Nie potrafiłam poczekać, aż buzujące emocje opadną.
Ani jak zobaczę o co mi tak naprawdę chodzi.
I pierwszy raz od czasu trwania naszego związku (ponad 2 lata) po prostu wydarłam ryja, że potrzebuję być wolna i że nie jestem przykuta do tego psa, że potrzebuję czasu dla siebie i jego komfort w tym przypadku kłuci się z moim.
No słabe to było.
Potem pogadaliśmy i znaleźliśmy rozwiązanie - w piatek cały dzień wietrzyłam głowę chodząc po mieście, będąc na saunie, robiąc sobie zabiegi (ciało mnie tak boooooooli), a O. był z pieskiem w domu. CAŁY DZIEŃ. Cudowne.
Lepiej mi.
Aż drżałam na saunie - tak ze mnie napięcie schodziło, z mięśni, które odpuściły.
Za dużo się dzieje.
Ciesze się, że się dogadaliśmy, ale ciężko mi
15 notes
·
View notes