Japonia jest łaskawa i dobra dla mnie. Po 13nastogodzinnym locie z Warszawy byliśmy bardzo zmęczeni, ja chyba szczególnie. Bardzo chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Natomiast od razu z Dreamliner’a przeszlismy rękawem na lotnisko Narita, a bezposrednio pod lotniskiem w podziemiach znajduje się stacja pociągu, który miał nas zawieźć do Tokio. Prawie dwie godziny jazdy w strefie czasowej oddalonej od naszej o 7h, odczuwałam dyskomfort i byłam bardzo senna. Ale potem wysiedliśmy z pociągu.
Delikatnie mżyło, i było bardzo ciepło, ale powietrze było dokładnie tym czego potrzebowałam. Zaprowadzilismy siebie i walizki do pokoju, który okazał się (bez zaskoczenia) malutki, ale czysty i wygodny, bez wyraźnego zapachu ani bez zbędnej egzotyki. Myślałam, że ledwie dojdę do pokoju, rzucę się na łóżko i już nie wstanę, ale ciekawość i ekscytacja okazały się silniejsze. Poszliśmy na pierwszy spacer ulicami tokijskiej Ginzy.
Delikatna dżdżawka muskająca twarz, światła neonów, ciepłe nocne powietrze - wszystko to było hipnotyzujące. Krótki spacer zakończył się odwiedzinami w Family Mart i zakupem po onigiri (ryżowej “kanapki”) oraz taiyaki (ciastku w kształcie ryby) o smaku czekoladowym. Niczego innego nam nie było trzeba, i byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy na ten drugi koniec świata, pełni też niedowierzania, że po kilku latach oczekiwania na otworzenie bram Japonii z powodu restrykcji pandemicznych, w końcu udało nam się tu dotrzeć.
Nastepnego dnia szczęśliwie nastawiliśmy budzik - inaczej spalibyśmy pewnie jeszcze kilka godzin, a nasze hotelowe sniadania są jedynie do 9:30. Na sniadanie można zjeść jajecznicę, ryż, szynkę, piklowaną rzepę, wędzoną makrelę, curry, jogurt z muesli, zupę miso z wodorostami i suszonym tofu, mini kiełbaski, sałatę, smażony makaron, i tradycyjne japońskie sniadanie, czyli poranna zupę, ryż z wybranymi dodatkami zalany dashi, bulionem. Jest tez kilka rodzajów napojów, oolong i ice tea na zimno, i raczej mocno średnia kawa.
Pogoda tego dnia jest przepiękna, wiec jako pierwszy cel obieramy park Ueno. Niestety, front sakury w Tokio już przyszedł i odszedł, na drzewach nie ma już prawie kwiatów i mimo, że oznaczenia i mapy z małą różową wróżką prowadzą nas środkowa aleją, nie widać tam za bardzo śladów kwitnących wiśni. Okres wegetacyjny nadchodzi tu wcześniej, ludzie zajadają się właśnie truskawkami, choć jeszcze nie nastał maj. Przekwitają jeszcze śliwy, więc i tak bywa kwieciście.
Potem kolejny park, ze świątynią Nedujinja i przewspaniałe kwitnącym ogrodem azaliowym, po którym szło się powoli w wężyku ludzi, ale w pięknej aurze. W kolejce do niej stoi się używając parasolki, by chroniła przed słońcem - nie jest to nic nadzwyczajnego. Następnie, w trakcie jedzenia złapała nas niesamowita olewa, w trakcie której spadł gesty grad, a na Andrzeja tyły nóg przypadkiem spłynął strumien błota że wzgórza azalii. Niespełna 20 min później wyszło słońce, I od tego momentu nie padało do tej pory (5 dni). Pogoda i słońce są fenomenalne i nie odpuszczają nas na krok.
Jednak nie udało mi się pisać codziennie, więc pozwolę sobie podejść do tego dziennikowania mniej szczegółowo, a bardziej abstrakcyjnie. Tokio było doprawdy fenomenalne. Często wracała do mnie myśl, że tak właśnie wygląda przyszłość. Technologia zaawansowana, budowle wysokie, szklane, ruch uliczny duży, ludzi mnóstwo - ale powietrze czyste, wszędzie w zasięgu wzroku gdzie tylko można między betonem posadzone drzewa czy inna forma zieleni. Dużo kwiatów, usprawnień i udogodnień. Szklane domy z przedwiośnia. Jedzenie drogie, ale zdrowe, bardzo pokrzepiające, korzystające w pełni ze smaku składników, a nie przykryte sztuczną przyprawą, pełne wydawałoby się korzystnych mikroelementow(czy makro, nigdy nie wiem??), porcje nie za duże, wszystko w odpowiedniej proporcji. Ludzie pełni uprzejmości; liczba pokłonów jakie wykonałam i jakie wykonano w moja stronę możnaby zsumować do wszystkich innych pokłonów mojego życia. Każdy jest jakiś, niesie swoją historię, ma cel i przeznaczenie. Ma też styl ubioru i wypowiedzi, który w jakiś sposób go charakteryzuje. Otyli, naprawdę otyli, są tylko turyści, gaijini, tak naprawdę głównie z USA, zdurniali, przekonani o swojej wyższości nad światem, niewidzący swojej chorobliwej indolencji i tuszy.
Wszystko było na swój sposób piękne; rozumiem że widzę tu świat z perspektywy turysty, ale oddaję się temu. Daję się ponieść tej rzece zachwytu, nad tym idealnie futurystycznym miastem, w którym przyszłość harmonijnie przeplata się z przeszłością, w którym społeczeństwo starzeje się nieubłaganie, ale nikt nikomu nie odmawia celowości, każdy jest przydatny i chce oddać coś społeczeństwu (dlatego dwóch panów w wieku lat około 80 chodzi i mierzy obok siebie szerokość istniejącej już ścieżki rowerowej). Kwiaty piękne, pachnące, parki, hipnotycznie uporzadkowane, zieleń, wszędzie, nierozerwalnie związana z miastem, każdy zabiera swoje śmieci do domu, spotkaliśmy trzech bezdomnych, a ludzi widzieliśmy miliony.
A jednocześnie maid cafés, neony, usługi, dla głowy, dla ciała, damskie, męskie, jeny, jeny jako wyznacznik statusu, jako przepustka do wykupienia się z poczucia przytłaczającej samotności w mieście zatłoczonym powyżej norm. W Tokio mieszka tyle ludzi ile w Polsce. Można grać w gry cała noc, 200 jenów, 100, każda kolejna gra w promocji, można grać w karty z maszyną, czy karty nie zostały specjalnie zaprojektowane, żeby katalizować ludzkie interakcje?
Gdzie mieszkają ci wszyscy, których dojeżdżanie do tego ula przyszłości nie stanowi słodkiej egzotyki, a konieczną codzienność? Czy mieszkają w kabinowych mieszkaniach, w których luksusem jest mieć (miejsce na) dwa krzesła? Czy mieszkają daleko pod miastem, bo tak naprawdę tokijska harmonijność (lub podtrzymywanie jej wrażenia) jest tak kosztowna, ze stać na nią tylko nielicznych?
Tak czy inaczej - cudowny labirynt miejskich zdarzeń, ludzi, którzy nie dotykają się bez potrzeby, przyjmują gotówkę obydwiema dłońmi, kłaniają się przy każdej okazji, poszukują spełnienia w dążeniu gdzieś, czy do oszałamiającej kariery, czy do buddyjsko i/lub szintoistycznego oświecenia? Dla mnie to był wspaniały czas, oszołomił mnie, dopieścił pod wzgledem estetycznym i smakowym, jednak nie wyrwał mnie w sposób brutalny ze strefy komfortu, raczej magnetycznie z niej wyciągał. Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, to cieszy mnie, ze wszystko tu jest „cywilizowane”, wodę można pic z kranu, a dostęp do zasięgu, internetu, prądu, informacji jest powszechny. Targ rybny pachnie mocno rybą, ale zupełnie świeżą, morsko; produkty leżą w lodzie, a obok jest bezpłatna toaleta z bieżąca wodą. Jest to wiec egzotyka, ale na wysokich obrotach, w świecie, który gromadzi co najlepsze zarówno z własnych starych tradycji, jak i z globalnych technologii. Odsiewają to co chcą odrzucić, zostawiają to, co chcą zostawić. Europa może i jest imponująca, niebieskie oczy rodzą zdumienie, włoskie i francuskie marki królują wsrod stylowych osób, ale każdy rozumie, czemu należy utrzymywać uprzejmość i poczucie zbiorowej odpowiedzialności, czemu należy się myć, a nie podcierać tylko papierem, czemu natura jest dla nas niezbędna do życia, czemu warto dbać o otaczający nas świat, czemu duchowość jest ważna, i czemu czasem nie trzeba szukać, żeby znaleźć.
A teraz jadę shinkansenem do Kioto, i zobaczę więcej tradycji i mniej przyszłości. Jadąc z prędkością wiatru podziwiam te cudowną wyspę, i cieszę się, ze tu jestem, ze widzę te zbocza zieleni, góry, ocean. Wdzięczna jestem, że mogę tu być.
0 notes
2020.10.16 Coromandel - Cathedral Cove
Miejsce przewspaniałe; otwór skalny, którego wielkość robi piorunujące wrażenie przede wszystkim w momencie przechodzenia na drugą stronę. Zdjęcia nie są w stanie oddać masy i wysokości, jaka znajduje się nad głową. Cała okolica, plaże po obu stronach skały są świetną miejscówką na opalanie się lub po prostu relaks - zapewne w sezonie jest tam mnóstwo ludzi, na szczęście tym razem była raptem garstka.
Gdyby nie inne plany na popołudnie (spoiler: hot water beach nie wypaliło w tamtym momencie, gdyż przyjechałyśmy o złej porze, tzn przy przypływie 🤦🏻♀️), zapewne siedziałybyśmy tam przez pół dnia.
Sam spacer do Cathedral Cove (bez mała godzina z parkingu w mieście) dostarczył nam pięknych widoków, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu że jedna z wysp wygląda jak pies!
A kto bardziej pamięć wytęży, może zauważyć, że miejsce to było tunelem, z którego do Narni w Księciu Kaspianie przedostali się głównie bohaterowie :)
0 notes
Dwie sprzeczności
"Człowiek odkrywa w swej swiadomości pewną wewnętrzna sprzeczność, która domaga się przekroczenia,w przeciwnym razie życiu groziłoby rozdarcie nie do zniesienia" Paul Evdokimov tłumaczy słowa Kierkegaarda nt. ludzkiej pobożności,które mnie przenoszą po raz kolejny do doświadczeń z moich porodów. W porodzie, działają jednocześnie dwie sprzeczne siły i dwa sprzeczne kierunki myślenia: siła maksymalnego otwierania się ciała, umysłu i ducha kobiety oraz siła dążąca do jak najmniejszego otwarcia się, by zachować ochronę. Myślenie: nie mogę juz dalej, to kres oraz drugie antynomiczne: pozostaje w tym choć nieuchronnie grozi mi rozdarcie.
Poród jest tak wspaniale "skonstruowany", że daje szansę na odczucie w sobie tej antynomii i pozostanie w niej bez rozdarcia mimo, że na poziomie świadomosci stoi się przed nieuchronnym rozdarciem.
Docieramy bowiem dalej niż do ja, myślę, że do jaźni i ten głos z głębi, który możemy uslyszeć jest z tego własnie poziomu w nas. Jest to niesłychane i przewspaniałe, że mężczyzna, dokładnie Jung opisał istnienie ja i jaźni naukowo, "po męsku" stworzył tezę jaźni i ją obronił, a my kobiety możemy doświadczyć jej istnienia w innej kobiecej rzeczywistości, własnie podczas realnego porodu!
To nie znaczy wg mnie, ze musimy i to wszystkie docierać gdzieś, docierać gdziekolwiek podczas porodu czy kiedy indziej. Dla mnie to ważne i cenne, co przeżyłam i próbuję odnaleźć jakiś słowny klucz by to opisać. I może zrozumieć...
0 notes
158 z 365
Po całym dniu pisania pracy licencjackiej nadszedł czas na nadrobienie zaległości i napisanie relacji z drugiego spotkania z moim Panem Idolem (pierwsze spotkanie tu).
Przejdę od razu do sedna. Otóż, po części oficjalnej, podczas której spełniły się moje małe marzenia i usłyszałam na żywo melodie, które chciałam usłyszeć odkąd pamiętam, nadszedł czas na nasze prywatne spotkanie. No prawie prywatne, bo oprócz mnie, było jeszcze kilkanaście osób z fanklubu. ALE GDY TYLKO PAN IDOL MNIE ZOBACZYŁ zapytał czy… czy mam Instagrama, na co odrzekłam, że tak. On odparł, że „aaaa to mnie stamtąd kojarzy”. KOJARZY. MÓJ IDOL MNIE KOJARZY. Wpadłam mu więc w ramiona i otrzymałam pięknego, delikatnego całusa w policzek…. CAŁUSA. OD IDOLA. Dałam mu do podpisania jego książkę i musiałam mu coś wytłumaczyć w jego prawie ojczystym języku (którego się uczę). W ogóle zapomniałam o istnieniu angielskiego! Chwilkę porozmawialiśmy, szybki przytulasek i nara. Wszystko było tak na szybko, ponieważ Pan Idol był chory :(, ale i tak było to przewspaniałe spotkanie. W październiku kolejne :) Do trzech razy sztuka. Tak, to przez 7 lat zero jakichkolwiek spotkań, a tak to w ciągu roku maja być trzy. Żyć nie umierać!
1 note
·
View note