Tumgik
blogserioserio · 4 years
Text
autobus wybuchł w centrum Warszawy. I o zobowiązaniach
W środku Warszawy wybuchł autobus. Do eksplozji doszło w 187, kursującym między Stegnami a Ursusem Niedźwiadkiem. Jechałem tym autobusem, ale niewiele pamiętam: 
Gniotę się obok starszej pani, taszczącej wypchaną torbę z Biedronki i ośmiopak papieru toaletowego „Melodia”. Czytam reportaż o samobójstwie kolejnego transseksualnego dziecka. I nagle buch. 
To było strasznie dziwne. Wszyscy pasażerowie 187 siedzieli, albo stali, totalnie niewzruszeni eksplozją, w tym swoim komunikacyjnym maraźmie. Tylko ja nie mogłem się pozbierać. A cała reszta cała. Jakim cudem?  
Tumblr media
Bo tylko ja poczułem jej perfumy.  Ich zapach, czyli jej zapach, rozsadził mi dziurki w nosie. Wodzę po pasażerach, poszukując dziewczyny, której wcale nie chciałem odnaleźć. I nie odnalazłem. Po prostu, jakaś przypadkowa dziewczyna z autobusu kupiła sobie te same perfumy, które kupowała moja była. Nie spodziewałem się, że pamiętam, jak pachniały jej perfumy. 
W newralgicznych sytuacjach można roztrzaskać szybę autobusu. Do tego służy śmieszny młoteczek, który tak kusił, żeby go zerwać, kiedy ktoś jadł kebab. No ale zapach baraniny, jakkolwiek by mi nie przeszkadzał, to nie daje mi prawa roztrzaskać komuś twarzy, ani autobusowi szyby. 
Z perfumami podobnie. Zasięg eksplozji, skumulowany i ograniczony do dziurek w moim w nosie, nijak mnie do tego nie upoważniał. Więc tkwiłem jak ten pacan, w różowej chmurze jej zapachu, kilka dobrych przystanków. 
Niebywałe pytanie pewnego mormona.  Netflix wrzucił serial dokumentalny o rodzinie ortodoksyjnych mormonów. Mieszkają na pustyni, wielbią Boga, ale mniejsza o Boga i o pustynię. Najważniejsze, że faceci z serialu mają po kilka żon naraz! Mormoni próbują przekonać, że są normalnymi ludźmi, a ich relacja działa zdrowo i zgodnie z ludzką naturą. 
Ciekawie mi się to ogląda, bo ciagle zmieniam zdanie: Raz mormoni mnie przekonują i zaczynam wierzyć, że proponują fajny sposób na życie. Później stwierdzam, że to jest totalna bzdura! No bo faceci są zachwyceni, ale z ich (niektórych) żon wyłażą monogamistki, które wcale chcą się dzielić swoimi facetami. Ale ja nie o poligamii, przynajmniej nie w tym tekście! 
W pierwszym odcinku mąż, przy pełnej aprobacie dwóch żon, planuje oświadczyć się kolejnej kobiecie. Facet wypowiedział jedno zdanie. 
I znowu, jak je usłyszałem, poczułem podobną eksplozję, jak kilka godzin wcześniej, na pokładzie 187. 
Czy jesteś pewna, że spośród wszystkich mężczyzn na świecie to ze mną chciałabyś spędzić całą resztę życia? 
A zamiast nic nie znaczącego „czy wyjdziesz za mnie?”, mormon uderzył pytaniem bezczelnym, celnym, niebiorącym jeńców. Jako, że miał już ileś żon, to zdanie zabrzmiało trochę śmiesznie, ale pomijając cały kontekst tego programu… Co to było za pytanie! Jak idealnie się wpisuje w to, co my wszyscy czujemy.  
… i czego tak się wszyscy boimy. 
… i o czym rozmawiamy, jak już wypiliśmy dużo wina i mówimy sobie prawdę. 
Jak to możliwe, w erze towarzyskiej bombonierki Tinder Czekolada, z której można próbować i próbować, ktokolwiek odpowiedziałby na to pytanie jednocześnie twierdząco i na serio? 
- Bo to jest wszystko kłamstwo - stwierdziliśmy kiedyś z bliskim przyjacielem, pijani jak nieszczęścia. - Ludzie idą na kompromis ze swoimi oczekiwaniami. Kończą zabawę w romantyczne poszukiwania, a nagrodę wręczają sobie sami. Jest to nagroda pocieszenia w formie żywego, myślącego i czującego człowieka.  - A nie ma większego draństwa, niż pozwolić komuś myśleć, że się tę osóbkę kocha, kiedy tak nie jest.  - No i nie ma większych tortur, niż ten lęk: 
Wejście z kimś relacje wiąże się z lękiem, rozrywającym serce i okoliczne organy. Co jeżeli gdzieś tam czeka ktoś odpowiedniejszy? A mormon jest idealistą. Nie godzi się na kompromisy. On klęka przed młodą blondynką i pyta, czy jest najfajniejszym facetem we wszechświecie. Bo jeśli o na nie jest pewna, to niech sobie odpuści, to szkoda czasu. 
Co za tupet! Ale tacy ludzie nie przeżywają wybuchów w autobusach. Nie fantazjują o młoteczkach. 
1 note · View note
blogserioserio · 4 years
Text
umyła podłogę, usmażyła karpia i umarła
Czekali i czekali. Ale ile można czekać? Przecież dzisiaj wigilia, Dzwonili i dzwonili. Nawet na domowy, bo Jolka była uparta i nie pozwalała zlikwidować telefonu stacjonarnego. Jedzenie na stole płakało, że nie jest jedzone. Sztuczna choinka zamieniła salon w dyskotekę. Dzieci zniecierpliwione. Nie mogły usiedzieć z nerwów, patrząc na stosik nierozpakowanych prezentów. 
Tumblr media
Cały blok obchodzi wigilię. Przez papierowe ściany przebijają śmiechy sąsiadów i szczęk sztućców. Paweł, właściciel firmy zajmującej się wykończeniami, patrzy smutnymi oczami na swoją Aldonę. Ssie mu w brzuchu, zjadł dzisiaj tylko dwa kawałki makowca.  Jak tylko założyła futro z nutrii i kozaki, Aldona wystrzeliła po spóźnialską, starszą siostrę. Ta mieszkała blisko, bo na tym samym osiedlu, w bloku 6A. Szczęście w nieszczęściu, pomyślał Paweł. Jak tylko usłyszał trzaśnięcie drzwiami, poczłapał w stronę parujących pierogów z kapustą i grzybami. Westchnął smutno i wepchnął sobie do ust dwa pierogi naraz.  
Nauczona doświadczeniem, Aldona, przed wkroczeniem do klatki schodowej, nabrała w usta zapas powietrza. Na bezdechu przeszła przez odrapany korytarz. Staje u drzwi mieszkania swojej siostry i wnet puka. Woła „Jola! Jola, otwórz! Otwierajże”! Boksuje drzwi i już prawie krzyczy. Tak, że sąsiedzi dookoła zrywają się od wigilijnych stołów i patrzą przez judasza, co się dzieje.
A Jola nic. 
Naciska w dzwonek, łomocze, a Jolka nie otwiera. Wreszcie Aldona ciągnie za klamkę i wchodzi do mieszkania siostry. Uderza w nią zapach czystości i cytrusów. Na szafce, w której Jola trzyma buty, leżą prezenty. Z salonu słyszy, braci Golec, śpiewających jakąś nieznaną pastorałkę. W kuchni pusto, w sypialence też - zero Jolki. Siostrę znajduje w łazience.  Była gotowa do wyjścia. Ubrana w najlepszy płaszcz, wyfryzowana, wypachniona, martwa?, wisiała bezwładnie na krawędzi wanny. 
— Jolka! Jolka? Co ty tam robisz? 
W takich sytuacjach najpierw wypierasz to, co widzisz i zakładasz najlepszy możliwy scenariusz. Tak już jest i tak zrobiła Aldona. Strofowała swoją siostrę, że pierogi wystygną i odgrzewane niesmaczne, kiedy siostra już nie żyła. 
Anegdota o niefortunnym wypadku Jolanty Modrzejewskiej rozeszła się po mieszkańcach Spaleniska następnego dnia, w trakcie bożonarodzeniowego nabożeństwa. Mimo tragicznej sytuacji, przyszli do kościoła całą katolicką rodziną. Dorośli na czarno, dzieci najczarniej jak się dało. 
— Tak im współczuję… Ale mieli skiełbaszone święta ci Starowiakowie. 
No i to było największym problemem. Śmierć Jolki zepsuła święta całej rodzinie. Gdyby poczekała i umarła kiedykolwiek indziej, na przykład koło Wielkanocy, to jakoś tak mniej szkoda, niż w święta. Święta tak święte, że mówisz „święta”  i wiadomo, które święta masz na myśli. Najfajniejszy dzień w roku, najulubieńszy, a oni mieli taki smutny, taki niefajny… A za rok też nie zapowiada się zbyt szczęśliwie: będą jeść pierogi wspominając tę bolesną, nagłą i niespodziewaną stratę. 
— I zobacz, jak ten los chichocze. Bóg się rodzi, moc truchleje, a Jolka umarła — mówi w drodze z kościoła Skorkowa.  
- I to tak głupio umarła — wtóruje Miaszczykowa. — Taka głupia śmierć! 
Obie kobiety nie zważały, że siostra, szwagier, dwójka siostrzeńców oraz siostrzenica nieboszczki idą na krok przed nimi. Kobiety uznają, że szeptem mniej słychać, tymczasem jak mówisz szeptem, to ludzie tym bardziej nasłuchują, co mówisz. Aldona usłyszała. Wzięła głęboki oddech i mówi do sąsiadek: 
- Wstydu nie macie, ruszple i staruchy. Głupia śmierć? Obyście wy miały mądre śmierci. Tego wam życzę, najmądrzejszych śmierci świata. 
Sformułowanie „głupia śmierć” słusznie zbulwersowało siostrę denatki. Dużo lepszym zamiennikiem, oddającym naturę zaistniałej okoliczności, byłaby śmierć niefortunna. Chociaż nie. To również droga na manowce, bo trudno podać przykład śmierci fortunnej. Chyba że umiera przywódca terrorystycznej formacji. Wtedy wieść o amerykańskich komandosach, którzy podziurawili turban jakiegoś starego świra, istotnie ludzi raduje. Może i słusznie. Trudno powiedzieć. Tak czy siak, śmierć to śmierć i nie ma co dzielić jej okoliczności na lepsze i gorsze. Wszystkie są równie durne, przypadkowe i niepotrzebne. 
Na przykład Jolanta, przed wyjściem na wieczerzę wigilijną, umyła, a później na klęczkach wypastowała podłogę. Później przygotowała jakiś keks, popisowego karpia i śledzie w śmietanie. Zapakowała prezenty. Kiedy zakładała kozaki i byłaby wyszła z mieszkania, przypomniała sobie, że zapomniała wylać brudnej wody. Wylałaby ją wcześniej, gdyby podówczas karp nie spędzał w wannie ostatnich godzin swojego marnego życia, a ubikacja nie była świeżo potraktowana domestosem. 
Wylewając wodę, Jolanta potknęła się, rąbnęła głową o wannę, a potem runęła twarzą w te pomyje i się w nich utopiła. Nie było ich dużo, ledwie przykrywały dno wanny, ale ich ilość okazała się zupełnie wystarczająca, żeby dało się w nich utopić. 
Co więcej, zwolennicy łańcuszków zależności byliby odczuli swojego rodzaju satysfakcję wiedząc, że gdyby wanna nie zapchała się włosami, brudna woda szybciej spłynęłaby przez rury i znów, święta u Starowiaków byłyby jak należy, wesołe. Jolka co najwyżej nabiłaby sobie guza. 
I nie, nie należy wartościować tak zwanych śmierci tragicznych. Można je co najwyżej podzielić na te częściej i rzadziej występujące. Poza tym, co to za podział na śmierci tragiczne i nietragiczne? Jak ktoś kona na szpitalnym łóżku, bo zapadł na jakąś bezsensowną chorobę, to jest to mniej tragiczne od czołowego zderzenia z jakimś Oplem na A4? Czy naprawdę Jolanta zrobiła coś na tyle głupiego? Na tyle ryzykownego, żeby sposób, w jaki pożegnała się ze światem jakaś wstrętna, bezmyślna baba śmiała nazwać głupim? Ona tylko wylewała wodę z wiadra! Mogła wylać do kibla, ale skoro już trzymała wiadro, a klapa od klozetu była zamknięta, stwierdziła, że to nie ma znaczenia i wyleje do wanny. Czy to miało znaczenie? Tak i nie. 
Jak się okazało, jej wybór miał niewspółmiernie ogromne znaczenie, ale kto by się tego spodziewał? Kiedy podejmujemy najważniejsze wybory, rzadko jesteśmy świadomi tej ich ważności. Tak czy siak, koło kopczyka zamarzniętych wieńców (Od siostry z rodziną. Od byłych koleżanek z zakładu. Od sąsiadów ze wspólnoty mieszkaniowej), na wątłym, brzozowym krzyżu wisiała tabliczka, a na niej pisało jak byk, że Jolanta Modrzejewska, urodzona wtedy i wtedy, zmarła śmiercią tragiczną. Świeć Panie nad jej duszą. I tyle. To była kluczowa informacja, a reszta to już tylko dla ciekawskich.
*imiona zmienione 
**czytelnicy, uważaj na siebie, większość wypadków zdarza się w domu, serio serio
*** ten tekst jest częścią czegoś większego, nad czym pracuję od dłuższego czasu; jako, że otoczka zahacza o klimat świąt, pomyślałem, że dam go w prezencie czytelnikom ‘serio serio’
3 notes · View notes
blogserioserio · 4 years
Text
opłaci rachunek, kiedy ty byłeś w toalecie
Odwiedziła mnie tydzień temu. Była pod wrażeniem, że kierowca, który odebrał ją spod dworca Warszawa Zachodnia, taki egzotyczny. Podobno wyglądał jak Bohun. Przyjechała zmarznięta. Pilnie potrzebowała kubka gorącej herbaty z plastrem cytryny i z imbirem. 
— Chcesz w Plusie czy w Suplemencie? 
Bo jeden kubek jest z martwej sieci supermarketów Plus („niskie ceny to jest Plus!”), jest starszy niż współcześni raperzy. A drugi to pamiątka ze studenckiego czasopisma, w którym miałem rubrykę i który nazywał się „Suplement”. Pytanie o kubek to pytanie graniczne, bo z każdego herbata smakuje zupełnie inaczej. 
I przy tej herbacie, krusząc czekoladowego mikołaja, który zgniótł się w transporcie, słuchaliśmy „Młodości" Ralpha Kaminskiego. Ja i moja mama, czyli mama odwiedzająca. 
Tumblr media
Mama odwiedzająca. 
Mama odwiedzająca denerwuje się, kiedy stawiasz jej kolację, mimo, że chcesz się popisać i przyjąć ją jak najszczodrzej. „Przecież w tej cenie zrobiłbyś zakupy na cały tydzień!”. 
Mama odwiedzająca ukradkiem opłaci wasz rachunek, podczas gdy ty akurat byłeś w toalecie. 
Mama odwiedzająca najchętniej zrobi ci wiosenne porządki, chociaż dopiero zaczyna się zima. 
Mama odwiedzająca, jako mama, nie może zaakceptować faktu bycia mamą odwiedzającą. 
Bo z mamą odwiedzającą jest zupełnie inna relacja niż z mamą, z którą się mieszkało. Tak jakbyś obcował z widmem tamtej dawnej relacji, opartej przecież na piskaleczej zależności. A pod koniec opartej na frustracji, że lata mijają, a ta zależność cały czas trwa. Nie jesteś pisklęciem, a ciągle siedzisz w tym gnieździe. 
Wyleciałem z niego raptownie, stanowczo za późno. Ale grunt, że raz na zawsze. Wepchnąłem ostatnią walizkę do auta kolegi, który wiózł mnie do Warszawy, i wszystko się zmieniło. Mama machała nam na pożegnanie. Nie czułem, że spadam. Miałem wrażenia, że jadę na jakiś weekendowy wypad, a nie że na amen. 
Od tego momentu odwiedziła mnie trzy razy. 
Najpierw żeby zobaczyć, jak sobie radzę. Później złamałem nogę i odebrała mnie na kilkudniową rekonwalescencję. Ostatnio odwiedziła mnie tydzień temu. Była pod wrażeniem, że kierowca, który odebrał ją spod dworca Warszawa Zachodnia, taki egzotyczny. Podobno wyglądał jak Bohun. Przyjechała zmarznięta. Pilnie potrzebowała kubka gorącej herbaty, z plastrem cytryny i z imbirem. Do tej pory, jak przybywała mama odwiedzająca, to byłem spłukany albo połamany. Ciągle kuleję, ale przynajmniej stanąłem na nogi i wróciłem do pracy. To był pierwszy raz, kiedy mogłem ją przyjąć jakkolwiek należycie. 
Kiedy przemieszaliśmy się z jednej knajpki do drugiej, tłumaczyłem, że to dla mnie specjalna okoliczność, zdarza się naprawdę rzadko i proszę mamo, zaklinam, nie przejmuj się rachunkiem w „Niewinnych czarodziejach”, zapomnij o cyferkach z karty w tym bistro na Placu Zbawiciela. To wszystko nie jest istotne, bo teraz tu jesteś i trwa święto.
Opublikowałem na Instagramie zdjęcie ze swoją mamą odwiedzającą. 
W opisie wytłumaczyłem, czym się taka mama charakteryzuje. Słowo w słowo, jak tutaj. Dostałem taki komentarz i zachowuję oryginalną pisownię, oryginalny dobór ikonek emoji. 
Oj ta mama 😂Moja poświęcała 10 godz. na podróż, by być przy mnie kilka godzin. Przywoziła jedzenie na cały tydzień i nawet prasowała... Z mamami odwiedzającymi tak już jest😘♥️😘
Jak ja nie lubię, jak mama komentuje moje zdjęcia! I nie lubię, jak je polubia. Jak je serduszkuje, a jest mało serduszek, więc wszyscy widzą to jej serduszko. Ale ten komentarz mi się spodobał. Mama, znaczy się mama odwiedzająca, znalazła w tym opisie swoją własną mamę odwiedzającą, czyli moją babcię. To ekscytujące, czytać o sobie. A jak w samym sobie odnajdujesz kogoś jeszcze, to już w ogóle idzie się posikać z ekscytacji! Czujesz się częścią jakiegoś cyklu, jakiejś pokoleniowej sztafety. Ta opowieść, o mamie odwiedzającej, okazała się szalenie uniwersalna, serio serio. 
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
poznałem gangstera, siedział w więzieniu i zabijał ludzi
Poznałem gangstera w hipermarkecie. Stał w dziale z garnkami i durszlakami. To zbyt nieprawdopodobna historia, żebym ją zmyślił, ale zanim dotrę do wątku gangsterskiego, muszę zbudować kontekst. 
Tumblr media
Ze wszystkich zwierząt najbliżej mi do karalucha. 
Dopasowuję się do okoliczności najdobitniej beznadziejnych. Tak jak karaluch, wybuch nuklearny skwitowałbym wzruszeniem ramionami.  Trochę jak ludzie, którzy obsługują przystanki autobusowe. 
Bo jeżeli jesteś inwalidą, to bez trudno znajdziesz informację, które przystanki są przystosowane dla osób na wózkach inwalidzkich, a które są nieprzystosowane. Cholernie pomocne, nieprawdaż? Ktokolwiek za to odpowiada, zamiast je po prostu dostosować, zostawił te niedorobione przystanki tak o. I tylko przyznał uczciwie, że są przejebane. I jak jesteś niepełnosprawny, to lepiej je sobie odpuść. Chyba, że traktujesz swoją niepełnosprawność jak pokemona i liczysz, że ewoluuje jak Charmander w Charizarda. 
A ja wcale nie jestem lepszy! Odkąd przyprowadziłem się do Warszawy, i zacząłem wynajmować mieszkanie, praktycznie nic w nim nie zmieniłem. No może poza zakupem stoliczka Lack pod telewizor, ale trudno traktować mebel za 25pln jako domową rewolucję na miarę Doroty Szelągowskiej.  Aha, jeszcze kupiłem odkurzacz! I co to było za przeżycie, kupić sobie coś tak nudnego i smutnego! Niech surowe i minimalistyczne warunki mojego życia zobrazuje sytuacja, w której podgrzewam sklepowy grzaniec na patelni, bo garnek jest zajęty. 
I tak oto znalazłem się w hipermarkecie, w dziale z patelniami, ale także garnkami, samowarami i pojemnikami spożywczymi. Przypominam, że to tutaj spotkałem prawdziwego gangstera! Na zakupach mam na sobie słuchawki, podcasterzy umilają mi czas i zagłuszają powody do ataków paniki. Ale zauważyłem, że ktoś próbuje przekrzyczeć tych moich podcasterów i nic sobie nie robi z tego, że mam na sobie słuchawki. Ciągle coś do mnie mówi!
I to był ten ganster! 
Na gangstera absolutnie nie wyglądał. Nieprzyjemnie pachniał, jakiś taki wczorajszy. Ale też nie przypominał kloszarda. To, czym zwracał na siebie uwagę, było trudną do opisania energią. Charyzmą, którą mógłby porywać tłumy niczym Grajek z Hamelin. Albo Kalwi i Remi w 2005. 
— … mi pan powiedzieć, le to kosztowało? Jak się sprawuje?  Warto coś takiego mieć? — usłyszałem, jak ściągnąłem słuchawki. 
— Że co proszę? — pytam wyrwany z dyskusji podcasterów o teorii spiskowej.
— No to, co ma pan na nodze. Ile kosztowało? 
Wskazał palcem na ortezę, przez którą moja lewa noga przypomina zbroję Iron Mana. Opowiedziałem mu, jak oceniam swoją ortezę (6/10). I dodałem, że nie tyle warto ją mieć, co ja muszę ją mieć, żeby się nie rozsypać pod własnym ciężarem, jak wieża Jenga albo fabuła serialu „Gra o tron”. 
Szybko zaczął się ze mną spoufalać, bo opowiedział, po co mu podobna orteza. Grał z kolegami w nogę, coś tam sobie zerwał i teraz czeka go operacja. Zapytał też, w jaki sposób złamałem sobie nogę. Jak ciekawi to czytelnika, niech czytelnik zajrzy do poprzedniego tekstu, bo tam opowiadałem o połamanych nogach. Sam nie wiem, w którym momencie temat przeszedł w debatę o idei Powstania Warszawskiego. W każdym razie, już na ty, i z kurwami zamiast przecinków, zapytał mnie, co bym zrobił, jakbym wylądował na dwanaście lat w więzieniu.
— Skąd ja mam wiedzieć? — odpowiedziałem, no bo skąd ja mam wiedzieć?
— Bo, wyobraź sobie, ja wylądowałem! Spędziłem dwanaście lat w więzieniu — a całe jego zdanie zabrzmiało conajmniej, jakby właśnie pochwalił się swoją nagrodą Nobla. 
Więc co miałem zrobić: pokiwałem mu z uznaniem i słuchałem go dalej. Zauważyłem, że klienci omijają nas szerokim łukiem. Czy za tym facetem krąży jakiś list gończy? — pomyślałem sobie. — Ile bym dostał za jego głowę? Miałbym z tego na ten garnek testowany przez astronautów z NASA? 
W każdym razie facet palił się, żeby mi uzmysłowić, z kim ja mam do czynienia. Powiedział, że za bankami nie przepada i pokazał mi gruby jak pastrami rulon pięćsetzłotowych banknotów. Pięćsetzłotowych! Nigdy wcześniej takich nie widziałem. Tylko słyszałem, że istnieją. Ale że występują w stadach? To było już ponad moją wyobraźnię. 
Czytelnik zapyta, na co taki gangster wydaje te swoje pięćsetzłotowe banknoty? Odpowiadam. W koszyku mojego gangstera były śledzie, korniszony, monstrualnego rozmiaru oliwki, kapary, słój z ostrymi paprykami, te włoskie paluchy chlebowe… Słowem, zagrycha. Do tego dużo, dużo wódki, rozlanej do przepastnych butelek i tych śmiesznych buteleczek zwanych małpami. Gangster otwierał jedną taką cytrynówkę za drugą i nalewał sobie do termosu. Jak rozmawialiśmy, wypił ich najmniej pięć. Prędzej menel niż gangster, powie czytelnik i ma rację, bo między jednym a drugim w naszym, nadwiślańskim wydaniu, to jedno i to samo.
Skąd miał ten plik pieniędzy? Ano powiedział wprost, że ma kilka burdeli. Dwa na Woli, dwa na Śródmieściu i jeszcze gdzieś tam, ale nie pamiętam. Twierdził, że po zabiciu człowieka nie czuje się zupełnie nic. Chyba zgapił ten tekst z Pulp Fiction, ale ja mu tam daję wiarę, że mógł paru ludzi kropnąć, a kto wie, może kilku jeszcze kropnie i oby się nie rozpoznał w tym tekście. 
Sięga do kieszeni kurtki i wyciąga okulary. Ups, co one takie brudne? — zapytał takim tonem, jakby pytał mnie. A ja stałem w permanentnym zakłopotaniu, patrzyłem jak mężczyzna, w środku zatłoczonego hipermarketu, zlizuje kokainę z oprawek okularów przeciwsłonecznych. 
Rozmawialiśmy tak dobrą godzinę. Oferował, że jego prywatny kierowca podwiezie mnie z zakupami do domu. Myślę, że podawanie adresu cynglowi warszawskiej mafii byłoby najmniej roztropną rzeczą, jaką zrobiłbym od czasu wizyty w parku trampolin. 
I ja nie wiem, jak to się dzieje, że ja do siebie przyciągam takich ludzi. Wiecznie, chyba odkąd się urodziłem. Przecież innym razem dyskutowałem z facetem, któremu następnego dnia rozłupali czaszkę i mu wypłynął mózg. Nie wiem, co ja w sobie mam, albo prędzej czego nie mam, że tacy ludzie do mnie lgną. To jeden wniosek-niewniosek z mojej kryminalnej przygody. Kolejny brzmi tak, że nawet z opowieści o kingpinie warszawskiego półświatka zrobię tekst o sobie. Serio serio. 
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
złamałem nogę
Powtarzałem to niemożliwe zdanie siedząc na wózku inwalidzkim. 
Tumblr media
Starsza pani leży na noszach i straszy cały oddział, że zaraz zrobi kupę. Kobieta z naprzeciwka czeka na swoją kolejkę już od przeszło sześciu godzin. Była tu pierwsza pierwsza ze swoim urazem kręgisłupa, ale raz po raz ustępowała miejsca pacjentom starszym i trapionym poważniejszymi dolegliwościami, a przynajmniej krzyczącym donośniej i bardziej przekonująco. Zachowuje fason, ale jej jowialny, łysawy chłopak robi głośne uwagi i powoli kapituluje. No i ja, inwalida.  Nic wielkiego, słusznie zauważy czytelnik „serio serio”. Takie rzeczy od czasu do czasu przytrafiają się ludziom. 
Zgadzam się, ludziom może i się przytrafiają, ale przecież nie mnie! 
Podziwiając swoją lewą nogę obleczoną w gips pozostawałem w stanie wyparcia.
— Będzie pan sobie robił zastrzyk w brzuch, codziennie o stałej porze. Proszę robić te zastrzyki dookoła pępka. 
— O mój Boże! Czy mam to robić zgodnie z ruchem wskazówek zegara? 
— To nie ma żadnego znaczenia. Zgodnie, niezgodnie… Byleby nie w jedno miejsce, żeby ślady nie zostały.
 Przez stres i adrenalinę byłem oddziałowym Karolem Strasburgerem. Dostałem ataku głupawki i beztroski. Chciałem nazajutrz wracać do pracy i nie zdawałem sobie sprawy, co mi się w zasadzie przydarzyło i co to oznacza. 
— A jak to tego doszło? — pyta lekarz, jakiś taki wyluzowany i zdystansowany. Czeka na wesołą anegdotę od wesołego pacjenta. Opowiadam.  
Odpowiedziałem zdawkowo. Kilka godzin wcześniej skaczemy sobie radośnie z “ówczesną” w parku trampolin. Zahaczyłem o stelarz między jedną a drugą trampoliną. Był obleczony w miękki materac, który okazał się twardszy niż sądziłem. Zaliczyłem lekką wywrotkę, po której wstałem roześmiany i skakałem dalej, tyle że na jednej nodze. Myślałem, że mi przejdzie. Przesadnie nie bolało, ot, czułem kostkę i uznałem to za zwykłe potłuczenie, które się zaraz rozchodzi.  
— W Stanach już dawno zakazali takich rzeczy, bo to gówno jest totalnie niebezpieczne. Dorośli ludzie nie powinni wchodzić na takie rzeczy, bo są na to po prostu za ciężcy. Polska jest sto lat za Murzynami, jak zwykle.  
To opinia lekarza, ja ją tylko rzetelnie przytaczam i nie ponoszę odpowiedzialności za tych jego „Murzynów”. W szpitalu kazali mi określić skalę bólu w skali od 1 do 10. Ból fizyczny nie był, ani tym bardziej nie jest, szczególnie uciążliwy. Jak dam nodze poleżeć w górze, to go nie ma i mogę zapomnieć, że cokolwiek jest z nią nie tak. Dużo gorszy jest ten niefizyczny ból. Świadomość, że nie mogę wrócić do pracy. I jeszcze jedno, bo to było moje pierwsze pytanie: 
— Kiedy będę mógł biegać? 
— Hahahah, może pan zapomnieć o bieganiu. 
To bolało. 
— Bieganie to tylko piętnaście procent, reszta to dieta. 
Piętnaście procent? Ale niby czego? Mojego życia? Skąd ty możesz wiedzieć, przystojny lekarzu? Skąd twoja żelazna pewność, iloma procentami mojego życia jest, to znaczy było, bieganie? W szpitalu zadawałem dużo pytań, jak wykonywać podstawowe czynności domowe na jednej nodze. Usłyszałem, że jakoś muszę sobie poradzić. 
Tumblr media
Jakoś musisz sobie poradzić. Wyobrażam sobie, że coś podobnego słyszą ludzie po amputacji albo z jakimś rakiem. 
Nagle przestajesz mieszkać na 3 piętrze, jesteś lokatorem samego czubka K2 albo i Księżyca. 
Przejście kawałka swojej ulicy do najbliższej apteki na skrzyżowaniu to specjalna ekspedycja - kulminacyjny moment całego dnia. 
Odwlekasz podstawowe czynności, bo po prostu nie chce ci się wstawać z łóżka. 
Żeby się umyć, zawijasz w coś zagipsowaną nogę, bo się zamoczy, ale i tak nie jesteś w stanie umyć się dokładnie. 
Chodzenie o kulach nie jest takie łatwe, jak mi się wydawało. To jebana mordęga. Najdalej przeszedłem w ten sposób jakieś 500 metrów i wróciłem padnięty, bo ileż razy mogę podnieść się na rękach? Warszawa jest  niedostępna dla ludzi męczących się z tym całym gównem zwanym niepełnosprawnością nawet taką chwilową.
Złamana noga to jest poważniejsza sprawa, niż mi się wydawało. Mądry po szkodzie będę zwracał większą uwagę na ludziach, którzy mają trudności w przemieszczaniu się. 
Doceniam wszystkich, którzy mnie wspierają, pytają, co u mnie słychać, czy czegoś nie potrzebuje i okazują jakiekolwiek zainteresowanie. Dziękuję tym, którzy mi pomogli w trudnych chwilach. Świadomość, że istnieją ludzie, na których można liczyć, pomaga. Roztyłem się niemożliwie od nadmiaru żelków (na kości, zdrowotne!), budyniu (na kości, zdrowotny!), od wybitnej domowej lasagne (na kości, zdrowotna), czekolady studenckiej (na kości), piwa bezalkoholowego (bo zapomniałem wspomnieć, że zastrzyki czynią mnie abstynentem).  
Minął mi półmetek tego przymusowego urlopu i myślałem, że wykorzystam ten czas produktywnie: na przykład będę miał więcej czasu na pisanie, albo wymyślanie rzeczy. Przeciwnie, gips wyjałowił mnie z jakiejkolwiek kreatywności i energii.
Nie obrażam się na ludzi w kolejce, którzy nie ustępują mi miejsca. Nie jestem roszczeniowy. Niemniej kiedy po wpisaniu kierowcy Ubera adnotacji, że mam złamaną nogę, ten odwołał kurs, poczułem się okropnie. 
1 note · View note
blogserioserio · 5 years
Text
byłem na Woodstocku
Para turla się w błocie. Są w siebie wtuleni i się całują. Wyglądają jak walec. Chyba zaraz zaczną uprawiać seks. Student w brudnych vansach nawet nie przystaje, żeby skończyć wymioty, cały czas idzie w stronę dużej sceny rzygając pod siebie. Inny chłopak jest zawinięty w aluminium, właśnie opuścił polowy szpital i kuśtyka na zmasakrowanej nodze. Śmieje się jak głupi do sera. Dziewczyna z kilkunastoma kolczykami na twarzy i różowym, idealnie nastroszonym irokezem pyta mnie głosem disnejowskiej księżniczki, czy mogę ją poczęstować piwem. Przysuwa pustą puszkę Lecha z nadzieją, że odleję jej ze swojego plastikowego kubka. Odlewam jej to piwo, a za nami setki ludzi siedzi i je słodką, sycącą papkę od Hare Kryszny. Kiedyś rozjeżdżałem tych ludzi w GTA, teraz jem ich żarcie i tańczę do ich mantry. Jest pięknie. 
Tumblr media
*
Gdy w słoneczny, letni dzień wyrzucasz śmieci i otwierasz klapę przepełnionego śmietnika, dusi cię wściekły, słodko-kwaśny zapach. Duża część terenu festiwalu capi dokładnie w ten sposób. Dla setek tysięcy festiwalowiczów nie ma to żadnego znaczenia. Dla mnie zresztą też nie.  
Nigdy wcześniej nie byłem na Woodstocku i gdyby nie delegacja z pracy, pewnie nigdy bym tam nie trafił. Miałem o tym festiwalu jakieś wyobrażenie i myślałem, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Kiedy pojawiła się okazja, nie wahałem się ani chwili. Stwierdziłem, że powinienem tego doświadczyć na własnej skórze. 
Było mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałem. Pełno najrozmaitszych ludzi, przeważnie młodych, ale nie da rady scharakteryzować ich ściślej. Tam byli wszyscy. Przestylizowani hipsterzy, punkowcy zaskakujący mnie, że jeszcze istnieją, dziewczyny w wiankach jak na Coachelli i trzydziestolatkowie bujający się w pluszowych piżamach z jednorożcami. Menele udające woodstockowiczów i żerujący na atmosferze wzajemnej serdeczności, żebrząc o alkohol. Podstarzali weterani festiwalu, powracający tam nasty raz. Wśród nich nauczyciele, naukowcy, inżynierowie. Jeden facet powiedział, że jest doradcą biznesowym, który optymalizuje procesy w wielkich korporacjach. Nie mam pojęcia, co to oznacza, ale facet miał na głowie jednorożca. 
*
Ludzi było mnóstwo, zwłaszcza na terenie pomiędzy dużą a małą sceną. Przedarcie się przez ten korytarz, zwłaszcza z kruchą jak porcelanowa laleczka kamerą i całym osprzętem dookoła, było przerażające. Gdyby ktoś puścił racę albo zawołał coś durnego, doszłoby do czegoś strasznego. Mimo to, nie czułem niebezpieczeństwa. Te dwie śmierci, o których słyszeliście, to były incydenty, które praktycznie nie odbiły się na festiwalu. Przy takiej masie ludzi, to naprawdę niewiele i kwestia bezwzględnej statystyki. 
Wprawdzie ludzie śmiecili pod siebie, byli rozbestwieni, ale nie generowali atmosfery niebezpieczeństwa. Raz skapnąłem się, że od dobrych dwóch godzin chodzę z zupełnie rozpiętym plecakiem. W środku laptop, portfel i inne rzeczy, które skusiłyby niejednego złodzieja. Oczywiście nie traktujcie tego jako dowód, że nikt na Woodstocku nikt was nie okradnie. Może miałem szczęście. 
Inna sprawa, że ludzie, na widok których normalnie przechodziłbym na drugą stronę ulicy, tutaj zbijają ze mną piątkę i uśmiechają się wszystkimi sześcioma zębami. Widzą, że trzymam mikrofon z logo Gazety Wyborczej, ale chcą ze mną rozmawiać. 
Tumblr media
Moje doświadczenie Woodstocku było trochę jak gra na kodach, na skróty. Całą ekipą spaliśmy w wynajętym mieszkaniu, dwa kilometry od terenu festiwalu. Na festiwal wracaliśmy codziennie rano, względnie wyspani, umyci i najedzeni. Wchodziłem odrębnym wejściem — dla prasy i znaczną część czasu przebywałem w specjalnej, wydzielonej strefie, gdzie trawa zieleńsza, a kabiny toi toi czystsze. Pressroom mieścił się na parterze niewielkiego budynku z boku sceny. Na górze był wielki taras z którego mogłem oglądać koncerty i patrzeć na festiwalowiczów jak faraon na swoich Egipcjan. Na dole dziennikarze wlewali w siebie litry kawy i trzaskali kolejne relacje z festiwalu. Siedzieliśmy wszyscy w skupieniu, a przez wielkie okna widzieliśmy bawiących się ludzi. Patrzyłem na nich jak na rybki w akwarium, podczas gdy to my byliśmy tymi rybkami. Co jakiś czas wściekle pijani, roześmiani ludzie do nas machali, pukali w szybę i cykali fotki. Na szczęście nie sypali pokarmu. 
*
Dniówkę kończyłem późnym wieczorem. Raz około ósmej, raz o dziesiątej, innym razem o drugiej nad ranem. Nie miałem przesadnie dużo czasu na zabawę, a jak już się rozkręcałem, trzeba było wracać do mieszkania. Mimo to, pokrótce odnotuję kilka swoich dokonań: 
Z nową koleżanką i towarzyszką zabaw Kariną tańczyliśmy jak małpiatki do koncertu Lordi dookoła ś.p. termosu napełnionego whisky. W pewnym momencie nakreśliliśmy dookoła niego krąg, w który absolutnie nikomu nie wolno było wleźć. 
Byłem na całym koncercie Ralpha Kaminskiego i to w fosie, czyli tej przestrzeni pomiędzy widzami a sceną, przeznaczonej dla fotografów. Było cudownie. Zapomniałem, że pracuję, hulałem i śpiewałem jak wszyscy.
Przez dobrą godzinę chodziliśmy z dziewczynami po całym festiwalu, przytulaliśmy przechodniów i mówiliśmy każdemu z osobna z pełnym przekonaniem i śmiertelną powagą, że są zajebiści. Nie braliśmy jakichkolwiek narkotyków. 
Tumblr media
Z nowym kolegą i redaktorem zielonogórskiej Wyborczej byliśmy na koncercie Majki Jeżowskiej. Jak wiadomo, totalnie rozjebała i rozkręciła największe pogo na festiwalu. Jakiś czas później wracam do pressroomu, tego akwarium, a kolega redaktor mówi mi, że na balkonie TVN robi wywiad z Majką! Szybko skompletowałem sprzęt i poleciałem do bohaterki dnia. Kiedy sam nagrywałem wywiad z Majką, nagle festiwalowicze bawiący się przed wielką sceną zorientowali się, że tuż nad nimi jest królowa Majka Jeżowska w całej okazałości. Tłum zaczął śpiewać jej hity. Składali jej hołd. Artur Rawicz poleciał robić zdjęcia. A ja stałem tuż koło niej, niczym członek rodziny królewskiej dynastii Jeżowskich. 
Jedna dziewczyna poczęstowała mnie drinkiem z Amareny i Coli. 
Crystal Fighters byli niesamowici, już nigdy nie pomylę ich nazwy z Crystal Castles.
Spotkałem kolegę z licencjatu, który teraz jest gitarzystą w Hurrockaine i grał na głównej scenie festiwalu przed gigantyczną publicznością. Tak kończą ludzie, którzy rzucają studia. 
Tumblr media
Ludzie wpadają sobie w ramiona. Leczą kaca siedząc i słuchając wykładów na ASP. Normalnie przeprowadzenie sond ulicznych jest jakimś koszmarem, a tam ludzie wprost garną się do występu. Wyłączałem kamerę, zestaw audio, a zaraz podchodzili do mnie ludzie z pytaniem, czy też mogą wystąpić. No jasne, że możecie! Tam to, kim jesteś, w co wierzysz i jak się ubierasz, nie ma żadnego znaczenia. Myślałem, gdzie ci wszyscy ludzie podziewają się przez cały rok. Przecież punk is dead, a hippisi to gatunek wymarły, gdzieś pomiędzy neandertalczykiem a hobbitem. Nie wiem, czy gdzieś to słyszałem, czy sam to wymyśliłem, a może to parafraza. W Każdym razie o ile możesz opuścić Woodstock, Woodstock raczej nie opuści ciebie. 
11 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
byłem na Nowogrodzkiej i spotkałem Jarosława Kaczyńskiego
Przygoda to stanowczo za duże słowo, ale jeżeli ktoś się zastanawiał, jak wygląda toaleta w siedzibie PiSu i czy trudno być w Polsce zamachowcem, to zaraz będzie wiedział. 
Tumblr media
10:06
Pierwsze słowa tego tekstu powstają w średniej wielkości chłodnym pomieszczeniu. U wejścia wisi duży, drewniany krzyż z figurką konającego Jezusa Chrystusa. Po prawej od skazańca orzeł biały na tle czerwonym, w koronie, której chyba nie spletli z cierni. Światła, a więc cała uwaga, koncentruje się na podeście. Na nim niewysoki pulpit, dalej kilka stojących mikrofonów i rząd lśniących flag. Ta sama flaga na ekranie. Dookoła emblematy partii Prawo i Sprawiedliwość. 
Muszę przyznać, rozczarowałem się tą Nowogrodzką. W wyobraźni to wygląda nieomal majestatycznie i ekscytująco. Ja natomiast zastałem wielkie nic takiego. Jakbym tamtędy przechodził, nawet z intencją znalezienia siedziby partii rządzącej, pewnie bym ją przeoczył. Zajmują, z tego co się zorientowałem, zaledwie jedno piętro. Wystrój jak w podrzędnej przychodni. 
Moja prywatna kamera stoi na wielkim, służbowym statywie. Wygląda śmiesznie, jak mała dziewczynka przymierzająca mamine szpilki. Kamery dookoła większe, a operatorzy starsi, grubsi i bardziej wąsaci ode mnie. Generują przaśną atmosferę. Chce siku, ale nie wiem, gdzie jest toaleta. Zapytać wstyd. 
Tumblr media
10:14
Większość z nich spotkałem, z niektórymi nawet rozmawiałem, ale Prezesa jeszcze nigdy. Piszę „Prezesa”, bo nie mówię o byle jakim prezesie. Gdybym pisał w języku angielskim, to poprzedziłbym tytuł dobitnym „the”. 
Nie jestem patriotą, przynajmniej na tym etapie życia. 
Dźwiękowiec wygląda niepozornie, popija puszkę coli zero z Mateuszem Holakiem na obrazku i chodzi po kablach jak pająk. 
Dwa, trzy, cztery, pięć, siedem, próba mikrofonu, telewizja polska, mówi się, mówi się, lajfowa, próba mikrofonu, nie słychać?, tralalala, jeden, dwa trzy, okej. 
Nie lubię operatorskiego humoru i temperamentu, może dlatego nigdy nie zostałem operatorem. 
Tumblr media
10:25
— Ty wiesz, że pani Basia, ta z Polsatu, pracuje teraz w autobusach? 
— Że jeździ?
— No jeździ. Stwierdziła, że ma już dosyć, że jej się nie chce dojeżdżać z Poznania i rzuciła to w diabły i teraz sobie jeździ. 
— Pewnie ma z tego więcej, niż z tego Polsatu. 
— Ano, to na pewno…
Wyjaśniam: niektórym wydaje się, że jak ktoś pracuje obok tego politycznego glamu, w tych wielomilionowych korpo i robi filmy, pisze teksty, gada o tych wielu milionach, to mu się coś z tego bogactwa uszczknie. 
10:35
— Mogę zobaczyć pańską legitymację prasową? 
Facet w brązowej, skórzanej kurtce nie reaguje. 
— Pan nie ma? Zapomniał? To może jakieś inne potwierdzenie redakcji? 
Wciąż cisza.
— Redakcja, proszę pana! Jaką REDAKCJĘ pan reprezentuje? 
— Nie mam żadnej legitymacji prasowej, ale jestem z PiSu. Ochroniarz Kaczyńskiego je ze mną kolację, to chyba jestem z firmy, co? Tego, co już nie żyje, nie tego żywego. Ale Tadzik robi u was nadal, nie? 
Ten sam facet, który teraz okazał się pasażerem na gapę na tym szalonym parostatku, który nosił brązową i skórzaną kurtkę, chwilę wcześniej osobiście wprowadzał mnie do tego budynku! Całą drogą karmił mnie anegdotkami o partii, ale mówił tak niewyraźnie, że tylko się uśmiechałem i potakiwałem. Wziąłem go za typa z ochrony. Zdziwiła mnie jego aparycja, ale wiadomo to, kogo tam zatrudniają? Powierzyłem mu torbę pełną sprzętu wartego przynajmniej dwadzieścia tysięcy. Sam niosłem tylko wielki, służbowy statyw. Tymczasem okazało się, że cały ten mój-nie-mój dobytek wnosił zupełnie przypadkowy typ i właśnie  ochroniarze (tym razem faktyczni) wyrzucają go z budynku. 
— Z kim ten gość wszedł? 
Głupio mi się było przyznać, że ze mną, ale opowiedziałem. Do budynku mógł wejść dosłownie każdy i wnieść dosłownie wszystko. Dobrze, że ten człowiek okazał się nieszkodliwy, wyszedł po dobroci i nie okazał się jakimś zamachowcem. Szok, że jak na „najlepiej ochranianą osobę w kraju”, Jarosław Kaczyński okazał się tak łatwym celem ataku. 
Tumblr media
***
Na Nowgrodzką trafiłem tak:
Siedzę z montażystą i podchodzi moja szefowa z pytaniem, czy mogę pracować w sobotę. 
— Ale poniedziałek ma wolny?
— Oczywiście, że masz! Koniecznie!
Zgodziłem się i słyszę, że mam obsługiwać konwencję Platformy. 
W tym samym miejscu ale następnego dnia plan ulega zmianie, w trakcie głównej przemowy Schetyny podobną przemowę organizuje Kaczyński. Zapowie „jedynki” na listach w wyborach parlamentarnych. Byłem akredytowany na konwencję PO, ale dowiaduję się, że jadę do PiSu. No dobra. 
***
10:45
Kapituluję i ruszam na poszukiwania ubikacji, bo się posikam. 
— Mogę jakoś pomóc? — pyta uprzejma pani w garsonce i z kucykiem. To chyba ta znana, ale nie jestem pewien. 
— Aaa… Toalety szukam. 
— Oczywiście, toaletę znajdzie pan za tymi brązowymi drzwiami po lewej od recepcji. 
Standardy jak na moim wydziale na studiach. W ubikacji wywieszka, że proszą zachować czystość. Czysto, ale absolutnie bez przepychu. Zlew jak zlew. Dozownik na mydło pusty, obok sklepowe mydło w płynie w plastikowym pojemniku. Suszarka do rąk marki Tajfun, znanej z tego, że jej wyroby są tak daleko od zawartej w nazwie obietnicy, jak to tylko jest możliwe. Podmuch przypomina nałogowego palacza, który nie może zdmuchnąć świeczek na torcie urodzinowym. Próbuje i próbuje, uczestnicy przyjęcia nerwowo stukają palcami w stół, a ten ciągle chucha, dmucha i zdmuchnąć nie może. 
Gdzieś w międzyczasie rozmawiałem chwilę z młodą dziennikarką Tv Republika. Cały wczorajszy dzień spędziła na konwencji PO. Mówi, że trafiła z deszczu pod rynnę. Byłem dumny znając odpowiedź na jej pytanie, gdzie tu mają łazienkę. 
11: coś 
Od za pięć jedenasta byłem w pełnej gotowości, przed kamerą, w rzędzie tych wszystkich operatorów. Rejestracja konferencji prasowych nie należy do zajęć nader ekscytujących i nie wiem, co można o niej powiedzieć ciekawego. Ktoś tam gada, a ty go nagrywasz. Pilnujesz, żeby łeb nie był ucięty, jak się wierci. Niewiele jest do zepsucia, jeżeli podpiąłeś się do źródła dźwięku i przestrzeń jest solidnie oświetlona. A Kaczyński? Wszedł, wymienił te swoje „jedynki” i tyle go widzieli. 
Tumblr media
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
recepta na długi związek  jest bardzo prosta, oto jej sekret:
Życie Marceliny wywróciło się do góry nogami. Właśnie przeniosła się na nowy kontynent. 
Warto dodać, że pani Marcelina ma  już 94 lata. W tym wieku „właśnie” oznacza dwa okrążenia Ziemi dookoła Słońca, a „nowy kontynent” blok komunalny, oddalony od poprzedniego bloku jakieś dziesięć minut na piechotę.  
W poprzednim mieszkaniu Marcelina spędziła 56 lat, a więc znaczną część swojego życia. Przez większość tego czasu towarzyszył jej Marcel. 
Tumblr media
Marcelina ma białe włosy, zaćmę i bardzo grubego kota. Żyje bez przepychu, nie ma nowoczesnych urządzeń AGD, ale jest skarbnicą anegdot. Większość z nich zdążyła mi powtórzyć dwadzieścia razy, więc je sobie porządnie zapamiętałem. Z Marcelem była ponad pięćdziesiąt lat, a więc wieczność. Wieczność robi wrażenie, ale mnie nie dziwi. Podobny rezultat osiągnęli moi dziadkowie z dwóch stron. Kilka miesięcy temu byłem na uroczystości nadania moim dziadkom złotego medalu od Andrzeja Dudy, za to, że tyle ze sobą wytrzymali. Taki sam medal dostało wiele innych par, zebranych w sali widowiskowej domu kultury „Kolejarz” w Łazach. Obserwowałem tę uroczystość z myślą, że podobnego medalu raczej się nie doczekam. 
— Mieliśmy wielką uroczystość! Taki jakby drugi ślub, bo zjechała się cała rodzina. Była zamówiona msza w kościele, był poczęstunek, elegancki obiad w restauracji — pani Marcelina wspominała ten jubileusz z rozrzewnieniem. Niestety, parę lat później jej mąż miał szósty zawał, a że nikt nie wymyślił, że do sześciu razy sztuka, zawału nie przeżył. 
Czy wraz z zawałem Marcela, Marcelinie zawaliło się życie? Męża wspomina z ciepłem i szacunkiem, ale może żyć dalej. Jakoś się trzyma i pomimo rozlicznych problemów jest wdzięczna za każdy kolejny dzień. Wdzięczność kieruje w stronę Boga z dużej litery, w którego bezwzględnie wierzy i który pełni w jej codzienności podstawową rolę. Zaczyna dzień od różańca, potem ma litanię, koronkę, nabożeństwo w radiu Maryja, jeszcze jeden różaniec, a na koniec transmisja z apelu jasnogórskiego. Sama nazywa się moherowym beretem, ale to krzywdzące określenie. 
— Ale jak się państwo poznali?
Serdeczna koleżanka Marceliny urządziła prywatkę. Małżonek tej koleżanki był brygadzistą w fabryce, gdzie pracował Marcel, więc przypadkiem (z tych nieco zaaranżowanych) znaleźli się na jednej imprezie. I w zasadzie to tyle. Marcel był człowiekiem czynu. Oświadczył się Marcelinie po paru miesiącach. 
— Wcale nie zależało mi na wyjściu za mąż — dodaje Marcelina, kiedy ja wpatruję się w portret młodej wówczas pary. Zresztą nie takiej znowu młodej jak na epokowe standardy! Marcelina miała juz 28 lat. Nie chciała welonu ani ślubnej sukni. Wychodziła za Marcela w nie dość, że pożyczonej, to jeszcze niebieskiej. 
Wielu mężczyzn chciało się ze mną ożenić, ale im zdecydowanie odmawiałam i mówiłam, żeby się nie przykrzyli, bo to nie ich wina, ale mnie po prostu nie pasuje bycie czyjąś żoną! Jak raz zachorowałam i leżałam przez miesiąc w szpitalu, to znalazł się amant, który przychodził do mnie dzień w dzień z kwiatami i czereśniami, śpiewał mi i czuwał przy łóżku. A ja tylko powiedziałam mu, żeby sobie za wiele nie wyobrażał, że dziękuję za czeresienki, bardzo smaczne, ale za niego nie wyjdę. Jeszcze inny chciał mnie zabrać do Niemiec, bo miał tam posiadłość i gospodarstwo. Wysyłał listy. Pisał, jaki on nie jest zakochany, ale znowu, odpowiadałam, że nie jestem zainteresowana zamążpójściem z nim i z resztą z nikim innym też nie. 
— Czym zatem zauroczył panią pan Marcel? 
— Niczym takim! Znowu zachorowałam, tym razem na ciężkie zapalenie płuc i koleżanki mówiły mi: „Marcela, ty wyjdź wreszcie za mąż…”
„… bo jeszcze umrzesz jako stara panna i pójdziesz do piekła, bo tam trafiają wszystkie stare panny.” —dopowiedziałem sobie w myślach. Podejrzewam, że mniej więcej coś takiego miały te dziewczyny na myśli. Marcelina wymieniła kilka totalnie prozaicznych argumentów przemawiających za wyjściem za Marcela:
swoje mieszkanie (to, z którego wyprowadziła się dwa lata temu)
dobra praca
grzeczny i czysty 
usposobienie wesołe 
— Ale czy go pani kochała? 
— Ja wiem? Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, tak bym to nazwała… 
— Czyli uczucie pojawiło się dopiero w trakcie? — dopytuję, szukając w tej historii jakichś strzępów Hollywoodu. 
— Mieszkaliśmy razem, wspieraliśmy się i przyjaźniliśmy… Ale jakiejś tam szczególnej miłości to nie było. 
Pani Marcelina opowiadała mi o ich wspólnej codzienności, przyzwyczajeniu do siebie, braku jakichkolwiek kłótni czy problemów. Jedyne dziecko urodziła po dwóch latach małżeństwa, a biorąc pod uwagę jakość ówczesnej antykoncepcji, wychowanie seksualne oraz iście katolickie wartości, żyli ze sobą jak brat z siostrą i to bez żadnych benefitów (jeden oficjalnie udokumentowany, z żywym na niego dowodem). 
O historii Marcela i Marceliny nie powstałby żaden film, bo to nie jest historia miłosna. Nie odważyłbym się wyskakiwać z tezą, że ich historia jest nieszczęśliwa. Całe mnóstwo ludzi z tamtego pokolenia realizowało podobny schemat. Tworzyli ogromne, wielodzietne rodziny w oparciu o małżeństwo z rozsądku. Małżeństwo i rozsądek — ta zbitka słów brzmi dzisiaj absurdalnie. Albo małżeństwo, albo rozsądek. Co jest rozsądnego w poświęceniu swojego życia na relację z osobą, której się nie kocha? Przecież miłość to najważniejsza sprawa na świecie. Z perspektywy tej naszej kolektywnej fiksacji zakochaniem, życie Marceliny może się wydawać zmarnowane. 
A co jeżeli Marcelina odkryła sekret na długotrwały związek? 
Na Spotify można posłuchać wykładu nieprzeciętnie mądrego psychologa, który potrafi precyzyjnie określić, ile trwa miłość. Nie za długo. Psycholog reasumował swój wywód słowami, że kochamy jakieś pół roku.
Za zakochanie odpowiada fenyloetyloamina, substancja, którą produkuje twoje własne ciało i której nazwa brzmi jak narkotyk, po którym kończysz w kartonie i z czarnymi zębami. 
 Po pewnym czasie organizm osoby zakochanej przestaje ją wydzielać. Nie da się sztucznie przedłużyć tego procesu, trwa od wspomnianych paru miesięcy do około dwóch lat, ale prędzej czy później studnia fenyloetyloaminy wysycha. Mówiąc okrutniej, twoja miłość dobiegnie nieuchronnego końca. 
Natura znalazła sposób, żeby uczynić nas monogamistami. Sprawiła mianowicie, że po tej miłosnej sielance, jak już wszystkie motylki wylecą ci z brzucha, organizm wydziela z siebie kolejny hormon. Działa na innej zasadzie. Dotychczas ukochana osoba nie jest już ciuszkiem z Gucci, tylko gaciami, co się je nosi po domu. Nie jest neapolitańską pizzą z rukolą i mozarellą z bawolego mleka, tylko pepperoni na tłustym cieście. Wasza relacja musi ulec przeobrażeniu, a wy musicie jemu sprostać, o ile oczywiście interesuje was dalsze wspólne życie. 
Według współczynnika rozwodów w Polsce, rozpada się co drugie małżeństwo. Najpierw ludzie zakochują się w sobie, albo przynajmniej dzieje się tak jednemu z nich, a drugie jest za mało asertywne, żeby dać kosza. Decydują się na wspólne życie, jeżeli chcą i mogą, to je formalizują, bo łatwiej brać razem kredyty i babcia będzie zadowolona. Po tych góra dwóch latach odkrywają, że nic ich ze sobą nie łączy. Orientują się, że mieszkają z osobą, której nie kochają i potrafią wymienić przynajmniej kilka innych osób, z którymi żyłoby im się lepiej i ciekawiej. Słowem, budowali swoje relację na przemijalnym afekcie, którego nie dało się później przerodzić w coś innego. 
Marcel i Marcelina nie mieli podobnych problemów. W zasadzie nie mieli żadnych. Żyli w utopii, pozbawionej miłości a więc pozbawionej problemów. Nie dusili się wzajemnie, dosłownie ani w przenośni, tym swoim ognistym romansem. Startowali z tej samej stopy, którą finiszowali. Jako dobrzy przyjaciele, którzy się szanowali i tak już zostało, przez ponad 50 lat. 
Wolisz przeżyć takie jedno długie życie, czy mnóstwo króciutkich? 
* Nie chcę wdawać się w szczegóły, jak poznałem Marcelinę. To nie jest skomplikowana historia, opowiedziałbym ją w jednym niedługim akapicie, ale zamiast tego wolę akapit tłumaczący, że o tym nie napiszę. Dokładanie do opowieści tego kontekstu stawiałoby mnie w pozycji, w jakiej lubią stawiać się ludzie, za którymi nie przepadam. A przecież gdybym był lodami, wolałbym być pistacjowymi niż brukselkowymi. Na wafelku, nie na asfalcie.
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
należy zdelegalizować posiadanie, produkcję i dystrybucję dzieci
Najdelikatniej rzecz ujmując, pies nie był zachwycony. Pisnął z bólu, kiedy pętla smyczy zacisnęła mu się wokół szyi. Szczerbaty  mierzący góra dwadzieścia centymetrów bachor ciągnął tego psa ile sił w jego miniaturowych bicepsach. Pies chce w drugą stronę, na co bachor smaga go po grzbiecie. 
Tumblr media
Nie mam wątpliwości, że w takich sytuacjach należy interweniować.  Wtedy też ich nie miałem, ale zabrakło mi odwagi, kiedy zorientowałem się, że w pobliżu dzieciaka stoi jego matka. Szczerzy się, jakby była dumna, że wychowała sobie małego poskramiacza. 
Cała rzecz odbywała  się w parku. Po jego jednej stronie urządzono plac zabaw na bogato: z małpim gajem, zjeżdżalnią, z huśtawkami i z piaskownicą wielkości plaży w Świnoujściu. Po drugiej stronie parku jest plenerowa siłowania, czyli odpowiednik placu zabaw, tyle że nieprzeznaczony dla dzieci. Oczywiście gównażeria okupuje oba miejsca, a wręcz drugie z nich cieszy się większą estymą, niczym guma do żucia w kształcie papierosa. Rodzicom wszystko jedno. Siedzą na ławkach i patrzą, jak ich kilkuletni gówniarz maltretuje wszystkie sprzęty do ćwiczeń po kolei. Niby małe to i lekkie, ma mniejszą siłę sprawczą niż senator, ale myślę, że  mimo wszystko cały ten sprzęt zużywa się dużo szybciej, kiedy korzysta się z niego źle. Niektóre zaczęły klekotać przeraźliwie, podczas gdy mnie spotyka ten zaszczyt i mogę z nich skorzystać. 
To wszystko wina rodziców, ale zanim zacznę się na nich znęcać, jeszcze jedna historia (moja ulubiona):
Przydrożny stragan, do kupienia maliny, truskawki i czereśnie. 
— Co, ile i dlaczego tak mało? — pyta sprzedawczyni po kolei wszystkich klientów . Odpowiadają, że truskawek pół kilo, bo kilo nie zjedzą, a jutro połowa zgnije w te upały. Za to malin to dwa koszyczki, jak są za pięć złotych… Przede mną stoi dziewczyna w zwiewnej sukience i z wózkiem. W wózku przemiłe dziecko, uśmiecha się do mnie i ma bystre spojrzenie. 
— Ech, małe i brzydkie — rzuca młodej matce sprzedawczyni na pożegnanie. Ja parsknąłem, jakaś pani obok w śmiech, badam reakcję matki. Obrażona. Zacisnęła usta i opuściła stoisko, dyndając reklamówką pełną truskawek. 
— Co ona, żartu nie zrozumiała? — z niedowierzaniem pytam ekspedientki. 
— No widać nie zna się na żartach.. Co poradzić… No to co będzie, ile i czemu tak mało? 
Nie mam pojęcia, czemu tak mało dystansu do siebie oraz do urody swoich dzieci mają ci rodzice. Miłość rodzicielska jest jeszcze bardziej egoistyczna niż samouwielbienie. Oto kochasz jakiegoś człowieka za to, że jest do ciebie podobny i z ciebie wyszedł, albo przynajmniej maczałeś w tym procederze palce i nie tylko palce. To naturalne, że od tej pory kierujesz się przede wszystkim dobrem tego genetycznego błędu w matriksie i oczekujesz od ludzi, żeby schodzili przed nim z drogi. Cały świat powinien wiedzieć, że ma pasek na świadectwie oraz dyplom za przynoszenie obuwia zamiennego. Twój potomek prawdopodobnie dostanie Nobla i najlepszą kwaterę na Powązkach. 
Nie jestem niczyim rodzicem, a jeżeli jestem, uprzejmie proszę o wyprowadzenie mnie z błędu.
3 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
w przeciwieństwie do toalet, osoby nie bywają publiczne.
Stał gdzieś z boku, w cieniu drzewa. Czapkę z daszkiem założył ciasno, prawie że na oczy. Przetrwał tak pięć minut, póki horda dookoła nie rozpoznała w nim Dawida Podsiadło. 
Tumblr media
To musi być przejebane być Dawidem Podsiadło: jesteś na festiwalu muzycznym, idziesz na koncert Ralpha Kaminskiego, w tłumie czujesz się względnie bezpieczny i anonimowy, ale ci wszyscy ludzie zaraz stratują cię i rozszarpią, ponieważ zaśpiewałeś Małomiasteczkowego. 
Zrezygnowany Dawid musiał uciekać, jak kiedyś Lady Diana zwiewała tamtym paryskim tunelem. Nie mam pojęcia — być może resztę festiwalu spędził w toalecie toi toi, chociaż wtedy najgorliwsi wielbiciele jakoś by się do niego dokopali. Ze zbiornika wynurzyłaby się szesnastolatka, cała w kupie i w sikach, z pytaniem, czy Dawid byłby łaskaw zapozywać z nią do selfie — oczywiście nie chcę się narzucać, nie jestem jak reszta twoich fanów i chcę uszanować twoją prywatność — zapewniłaby, a z ucha zwisałby jej papier toaletowy. 
Zupełnie coś innego miał na myśli Taco Hamingway podśpiewując, że „gdy wchodzimy do kabiny, nie wiesz nic”. Chciał przez to powiedzieć, że choćby rapował całą prawdę i tylko prawdę, wciąż słuchacze Marmuru, Trójkąta czy Szprycera widzą zaledwie skrawek i obraz Filipa Szcześniaka malują swoimi niedopowiedzeniami, muzycznym fanfiction, inspirowanym analizami z rap genius. Ostatecznie zaszył się przed fanami w Londynie. 
Obaj wymienieni wyprzedali wspólny koncert na Stadionie Narodowym. Jedno wynika z drugiego i nie może istnieć w odosobnieniu. 
Tumblr media
czuję że, czuję że, czuję że... fan zbliża się, zbliża się, zbliża się
Inny przykład — Kamil Nożyński spędzał miło czas na gali KSW. Nagle, o czym opowiedział w ostatniej rozmowie z Winim, poczuł przemożną chęć wysikania się… Wstał z fotela i ruszył w poszukiwaniu kibla, ale wyścig z czasem przerwali mu ludzie, którzy rozpoznali go ze Ślepnąc od świateł. Kubula nie mógł się wydostać z potrzasku. Jak ci ludzie zareagowaliby, gdyby raper i aktor powiedziałby, że przeprasza, ale musi siku? Albo lepiej — co gdyby w repecie na wodospad komplementów odpowiedziałby nieco innym wodospadem? 
Ostatnio poznałem Mery Spolsky. Co za wspaniała dziewczyna! 
Najpierw dała brawurowy koncert, 
a potem, cała zlana scenicznym potem, 
ale wciąż dostojna jak nimfa, 
na pełnym czerwcowym słońcu, 
przez bite dwie godziny, 
podpisywała płyty,
 przytulała fanów, 
była kochana, 
cierpliwa, 
a ja nie mogłem wyjść z podziwu, 
że w oczach miała entuzjam, a nie mord, który ja bym miał na mordzie. 
Zagaiłem do niej, że to musi być przejebane być Mery Spolsky: podpisującą cztery tysiące płyt z uśmiechem jak z rozkładówki czasopisma Popcorn. Ona na to, że podpisywałaby kolejne cztery godziny — tyle energii i miłości dają jej te spotkania. Ja jej uwierzyłem. Co więcej, już po wszystkim, jak do Mery podbijały jakieś niedobitki, ze stanikami nieszczęśliwie pozbawionymi jej podpisu, z radością ruszyła spełniać swoją gwiazdorską powinność. 
Ja też usiłuję być profesjonalny! 
— O 14. muszę jechać na wywiad z Więckiewiczem — w jakimś tam kontekście powiedział mi Jacek Szczerba. Ja na to, że zazdroszczę, że niebywałe, że to musi być przeżycie i ekstra dzień, porozmawiać z takim aktorem. Jacek Szczerba zaśmiał się serdecznie nad tym moim entuzjazmem.  Nie było w tym żadnej przechwałki, kiedy powiedział, że nie robi to na nim żadnego wrażenia. Taką ma pracę. Jeździ do włoskich knajp i rozmawia z Robertami Więckiewiczami. 
Bo widzicie, o ile sława mi nie grozi, to już kontakt z ludźmi sławnymi jak najbardziej. Że peszą to jedno, gorzej jest przechodzić koło tych wszystkich sław z miną, jakby ci było wszystko jedno, jakby ich widok nie robił na tobie najmniejszego wrażenia. Robią, czasami cholernie robią, a mnie wciąż zdarza się bywać Nianią Franią. Pamiętacie Borysa Szyca na Oscarach? Przeżywał najlepszy czas swojego życia, z dziką frajdą fotografując się z każdym napotkanym gwiazdorem. Niektórzy mu gratulowali, inni śmiali się, że przecież Szyc zagrał w jednym z najważniejszych filmów tamtego roku, jest tak dobrym aktorem jak ci wszyscy amerykańscy superbohaterowie, ale w jakimś sensie uznał swoją niższość i przepełnił swoją instagramową relację trylionem zdjęć z ludźmi sławniejszymi i fajniejszymi niż on. 
Nigdy nie poproszę o wspólne zdjęcie! — obiecałem sobie, jak się przyprowadziłem do Warszawy. W postanowieniu wytrwałem do koncertu Ostrego, na tym samym zresztą festiwalu, na którym Dawid Podsiadło spierdalał przed swoimi własnymi fanami, a Mery Spolsky spędziła dekadę na przytulaniu się z fanami i podpisywaniu swoich płyt. Po koncercie, kiedy Adam Ostrowski skończył swój freestyle na bis i schodził ze sceny, podekscytowany skorzystałem ze swoich uprawnień i poszedłem na backstage. Nie chciałem się czaić… Czekałem tylko na dogodny moment, aż skończy z kimś rozmawiać. Mówił, że czeka na żonę. 
— Hej, Adam! 
Nagle cała uwaga bałuckiego asa zwraca się w moim kierunku. 
— Super koncert! Słuchaj, mogę sobie z tobą strzelić fotkę? 
— Dzięki stary, jasne… 
Tumblr media
I coś tam jeszcze chwilę porozmawialiśmy, aż odszedłem wymieniając jeszcze uścisk dłoni. Czy uznałem swoją niższość wobec Ostrego? No trochę uznałem, bo z całym szacunkiem do moich rapowych kompetencji, O.S.T.R. jest w tym ode mnie ociupinkę lepszy. 
16 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
Przestań gadać ludziom o swojej pracy, bo ktoś cię zamorduje i niezasłużenie pójdzie siedzieć
Jestem monotematyczny — z żalem przyznałem rozmówczyni z Tindera, kilka minut po tym, jak aplikacja z radością obwieściła, że jesteśmy parą. 
Tumblr media
W tym momencie dosiadł się do mnie mężczyzna, który pachniał jak nieszczęście. Głupio mi było zmienić siedzenie, bo przecież nie chciałem sprawić panu przykrości. Wnosząc po limach pod obojgiem jego oczu, które zmusiły mnie do dziewiczej refleksji na temat liczby mnogiej słowa „limo”, życie tego faceta było już wystarczająco przykre… Obezwładniający smród wywiał ze mnie resztki empatii, zatem wstałem i przeszedłem na drugi koniec autobusu, żeby kontynuować wywód: 
Ja się ostatnio zorientowałem, że nie mówię o niczym innym, tylko o mojej pracy. To musi być nie do zniesienia! 
Dziewczyna wspomniała, że zajmuje się obróbką konstrukcji z żelbetu. Bombarduję ją szczegółowymi pytaniami: Co to jest żelbet? Co się z niego konstruuje? Mosty? Budynki? To żelbet w ogóle istnieje? Całe moje życie składa się z żelbetu, a ja nie zdawałem sobie z tego sprawy! 
Zachowywałem się jak konwersacyjny sęp, który kołuje nad dogorywającą rozmową i czeka na moment, kiedy młoda konstruktorka z grzeczności zapyta, co wypełnia jego życie od poniedziałku do piątku i czasem również w weekendy. I wtedy wjechałbym z buta, cały na biało:
Najpierw moja sztandarowa anegdota, w której jako trzylatek oglądam dziennikarza opisującego zatopiony Wrocław i mówię, że kiedyś będę panem od ważnych wiadomości. 
Coś tam o studiach i o wszystkich rzeczach, których się podejmowałem w drodze do celu (trzeba dodać, że z żelazną konsekwencją, jakby to nie wybrzmiało samo przez się). Zawsze chciałem to robić i mi się udało, jestem szczęśliwy. 
Albo nie! Od razu przechodzę do sedna, czyli do anegdot z moich ostatnich tematów: na jakich demonstracjach ja nie byłem, jakich ludzi ja nie poznałem, że mi te znane twarze powszednieją. Wiesz, to w gruncie rzeczy normalni ludzie, co jedzą i potem chodzą do ubikacji — rzucam maluczkiej, opisując znój życia na Olimpie. 
Tumblr media Tumblr media
Sami widzicie, jakie to nieznośne! Osobiście uniewinniłbym Eligiusza Niewiadomskiego, który w geście cywilnej przyzwoitości wziąłby nudziarza zamordował. To by było trudne, skoro sam byłbym rzeczonym martwym nudziarzem, ale zrobiłbym co w mojej mocy! 
I tak oto jak zdałem sobie sprawę, że jestem nieznośnie monotematyczny. Z kimkolwiek rozmawiam, to nie ma szans, żebym nie nawijał o pracy. I jasne, dla mnie to jest najbardziej ekscytujący temat świata, ale dla rozmówcy już niekoniecznie. Miałem ochotę wyskoczyć z autobusu, słuchając o tych żelbetonowych konstrukcjach, a potem wskoczyć pod kolejny, tak mnie one zajmowały. Za to dla nowej znajomej to była alfa i omega, jak dla mnie moja praca. Każdy robi swój żelbet, do tego zmierzam. 
Nie chcę zalać tego zakątku internetu moim własnym żelbetem! Problem w tym, że tak sobie „serio serio” wymyśliłem, że miałem tutaj robić dokładnie to, czym się teraz zajmuję w pracy. I co ja mam teraz zrobić? Najpierw pracować w pracy, a potem jeszcze w czasie wolnym? Sam sobie robić konkurencję? A może sam sobie robić reklamę? Tym gorzej! 
Tumblr media Tumblr media
Tak już mam, że lubię robić rzeczy. Lubię też „serio serio” i boleję, że wbrew fajnej, przyświecającej mu idei, muszę to miejsce zawczasu przemeblować. Nie będę tutaj wrzucał reportażu, skoro mogę go podesłać do Dużego Formatu, gdzie by go pewnie wyśmiali, ale też odebraliby mi chęci, żeby umieszczać go tutaj. To nie może być śmietnik na rzeczy, których nikt nie chciał. Szybko zdalibyście sobie z tego sprawę, a nikt nie lubi przesiadywać w śmietniku — może z wyjątkiem tego nieszczęsnego faceta z autobusu? Cóż za nieczuła klamra! Jest mi szalenie wstyd, że w ogóle przyszła mi do głowy, no ale fakt — przyszła, więc niech już zostanie. 
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
poznałem nowe znaczenie słowa “dom”
Tumblr media
Nie mam ozdób.  Powoli sprowadzam kolejne partie swojej kolekcji superbohaterskich figurek, żeby sobie stały na regale i poprawiały mi humor. Przywiozłem kilka książek, których nie czytałem, ale planuję, albo które mam ochotę powtórzyć. 
Zgadzam się, marne ozdoby wymieniłem, ale poza nimi raczej u mnie bez baroku. Zamiast obrazu w ramce, na gwoździu wiszą słuchawki do PlayStation. Córka właścicielki mieszkania wdrapała się na stół i ściągnęła indiański Łapacz Snów, zawieszony wiele lat temu na sufitowej lampie. Trudno powiedzieć, ile snów zgromadził w swojej długiej, przerwanej niedawno karierze, ale prawdopodobnie transmutował je w betonowe kłęby kurzu. Jedyną dekoracją jest słusznej wielkości słój Majonezu Dekoracyjnego Winiary w lodówce.
*
— Ugotujesz dziesięć świeżych jaj, najebiesz majonezu, zjesz to na śniadanie, będziesz pierdział cały boży dzień i nie musisz wyjeżdżać na Wielkanoc — słusznie doradził mi Wojtek. 
Większość moich kolegów ma na imię Wojtek.  Znam dwóch Wojtków. 
Zainwestowałem w majonez, bo Wojtek umocnił mnie w przekonaniu, że przyjazd do domu rodzinnego na święta Wielkiej Nocy byłby bezcelowy. Tak umocniony, powtarzałem coraz bardziej zrozpaczonej mamie, że zostaję i w gruncie rzeczy święta nie mają dla mnie znaczenia. Przecież mogę przyjechać po świętach 
bez tego dzikiego jedzenia wszystkiego, co jest jadalne, ale raczej nie powinno. 
bez uroczej podróży w pociągu przepełnionym ludźmi, którzy nie wytrzymają z wpierniczaniem jaj do Wielkanocy. 
ze świadomością, że to nie jest Gwiazda i raczej nie będzie mi smutno spędzać jej w pojedynkę.
*
Nie wiem, kiedy zadecydowałem, że majonez nie opuści lodówki. Umknął mi  ten magiczny moment, kiedy wypowiedziałem do mamy 
„heh, no dobra”. 
Dzień później siedziałem na dworcu Warszawa Zachodnia, czekałem bite dwie godziny na pociąg w rodzinne strony, bo wcześniejszy mi uciekł. Potem prawie całą drogę stałem w tłumie innych inteligentów, którzy wybierali się w podróż koleją nie rezerwując sobie miejsc z jakimkolwiek wyprzedzeniem.  
— Wróciłeś już? — zapytał mnie dokładnie ten sam Wojtek co wcześniej, a ja zupełnie nie skumałem, co miał na myśli mówiąc „wróciłeś”. Nie miałem wrażenia, że wracam, tylko że jadę w odwiedziny. Powrót implikuje przejście do jakiejś stałej, a nie przyjazd na weekend. Gdyby cała moja obecność w Warszawie okazała się fiaskiem, wywaliliby mnie z roboty, nie mógłbym spłacić czynszu i byłbym zmuszony podkulić ogon i łapać pociąg do mamy, wtedy tak, wtedy można byłoby powiedzieć, że wracam. 
Ale nie teraz, 
nie na święta, kiedy widok okolicznego blokowiska wydał mi się surrealistycznym malowidłem. Tak mu się przyglądałem, że gdybym mógł, powiesiłbym go sobie na tym gwoździu, w miejscu gdzie wiszą te słuchawki do konsoli.  Ani mnie ten widok nie wzrusza, ani mi się nie podoba, tylko by mi skutecznie przypominał, (altruistycznie) jaki ja jestem tego osiedlu niepotrzebny i (egoistycznie) jak ja się tam marnowałem. Conajmniej jak ten nieodpieczętowany słój majonezu dekoracyjnego. 
 *
Całego rodzinnego kontekstu nie będę tutaj opisywał, bo i co on kogo, ale podzielę się jedyną jedyną, małą autorefleksją. W tym celu jeszcze raz sięgnę po tę wdzięczną zbitkę altrustycznie/egoistycznie, chociaż w tym wypadku wypadałoby ją przechrzcić na trochę egoistycznie/cholernie egoistycznie.
To był mój pierwszy przyjazd do domu od wyprowadzki, zacząłem karierę w nowym miejscu, mam co opowiadać, zatem trochę egoistycznie spodziewałem się, że będę główną gwiazdą na tym show. 
Za to cholernie egoistycznie obawiałem się, że będzie jak zwykle, a aspekt mojej błyskotliwej kariery reporterskiej i mieszkania w stolicy ustąpi aspektom, które nie dotyczą mnie-gwiazdy, zatem są stanowczo mniej warte uwagi i absurdalnie nieciekawe. 
*
Było normalnie. Miło było usłyszeć pytanie, co tam u mnie, a potem mieć co o sobie opowiadać. Poznałem nowe znaczenie słowa “dom”. Nie miejsce, w którym się mieszka, a które odwiedza się od święta, a potem wracasz z toną wmuszonego jedzenia, ale nie zabierasz majonezu, bo na miejscu czeka twój własny, słusznej wielkości słój. 
Nie wierzę, że puentuję ten tekst klamrą do majonezu. 
No ale czymś musiałem. 
0 notes
blogserioserio · 5 years
Text
jestem tu nowy
Opisuję moje początki w Warszawie i wyjaśniam, co tu w zasadzie robię. 
Tumblr media
Pan mieszka w Warszawie? 
Tak, oczywiście — rzucam w stronę okienka. — Od przedwczoraj. 
Przysięgam, że usłyszałem wtedy parsknięcie, nie od nad wyraz uprzejmej pani z punktu informacyjnego Zarządu Transportu Miejskiego, ale od jakiegoś dziadka, który stał za mną w kolejce. 
Ewidentnie rozsierdził go fakt, że ktoś jest w Warszawie kilka dni, gówno wiedział, topi nos w google maps i ma czelność powiedzieć, że tu mieszka. Może jeszcze uważa się za Warszawiaka? 
*
 Przystanek na żądanie —to zdanie  Knapik powtarza co przecznicę, więc chcąc nie chcąc zacząłem dostrzegać w nim  nienachalną poetykę. 
Przyjezdni traktują Warszawę pragmatycznie, albo wręcz instrumentalnie. Wprowadzają się do Warszawy tłumacząc, że nie mieli innego wyjścia. 
Tumblr media
Ekscytuję się byle pierdołami. 
Nic nie poradzę na to, że śmieję się za każdym razem, gdy słyszę nazwę “Ursus Niedźwiadek”.  Jak jadę autobusem, nucę sobie “ZTM”. Jak jadę Metrem, puszczam “Następną stację”. Widzę, że jedzie 180 — bez cienia żenady śpiewam “Chomiczówkę”. W Warszawie nie zachowała się parkowa ławka, o której ktoś nie zdążyłby zaśpiewać albo zarapować. Wszystko się z czymś kojarzy i nabiera kontekstu. To moja ulubiona cecha tego miasta. 
* Miejsca, które koniecznie musiałem zobaczyć, a gdzie nie zaprowadziły mnie żadne szkolne wycieczki: 
ul. Wspólna (Same biurowce, żadnej pierogarni. Ale muszę przejść się jeszcze raz i sprawdzić.) 
Róg Hożej i Marszałkowskiej (Niepozorny. Logo TVN tylko na szybie kawiarenki, jak pójdziesz dalej Hożą, zobaczysz pranie porozwieszane na balkonach, poczujesz szlugi i kalafiory.) 
Siedziba PiSu na Nowogrodzkiej (Łatwo przeoczyć, ciekawiej ją sobie wyobrażałem.)
Willa Jerzego Urbana (Mam na myśli siedzibę Umbry, a zatem budynek, w którym mieści się redakcja Nie. Budynek obwarowany, przy wykwintnej ulicy na Starym Mokotowie, zero emblematów.)
Tumblr media
*
Piątek zapowiadał się ekscytująco. Miałem nakręcić Młodzieżowy Strajk Klimatyczny i skończyć materiał o Grze o Tron. To był ostatni dzień pierwszego tygodnia mojej pracy i opiszę, jak wyglądał: 
1. 
Przyjeżdżam do redakcji na półtorej godziny przed kolegium. Planuję usiąść do komputera i skończyć tekst, który czytasz, mając ludzi z Dużego Formatu dosłownie kilka metrów przed sobą. Słyszę, że ministra Zalewska urządza kolejną konferencję prasową.
Pojechałbyś? 
Zamawiam taksówkę. Dostałem plik voacherów, które podaję taksówkarzowi w momencie, w którym zazwyczaj oddaje mu się ostatnie pieniądze. Podpisuję paragon i ładnie proszę o kopię dla księgowości. Przeważnie w ten sposób poruszam się po mieście w godzinach pracy — chyba, że stołeczni taksówkarze akurat postanowią urządzić strajk.  
Taksówka staje przed Ministerstwem Edukacji Narodowej. Śmieszy mnie to „narodowej”, czemu nie po prostu „edukacji”? Pracownicy ministerstwa są dla mnie uprzejmi, wdaję się z nimi w pogaduszki, żarciki, jest miło. 
Konferencja odbywa się w niewielkim pomieszczeniu na trzecim piętrze. Notuję sobie catering na poszczególnych briefingach, żeby wiedzieć, czego gdzie się spodziewać. 
Póki co, najlepsze żarcie widziałem w Centrum Dialogu:
dużo ciastek do wyboru, 
kawa (niestety chyba tylko obrzydliwa trzy w jednym), 
soczek Tarczyn (w kilku wariantach smakowych!), 
woda mineralna: do wyboru gazowana i niegazowana, 
wjechały nawet małe kanapeczki, czyli coś rozkosznie niesłodkiego. 
W MEN dali tylko wodę, ale dobre i to…
Nauczyłem się, że wypada się przywitać z operatorami od konkurencji i w ogóle warto z nimi dobrze żyć. Pytam, gdzie się mogę wbić ze swoją kamerą. Ustawiam się w niezłym miejscu po środku. Swój rejestrator dźwięku zostawiam na pulpicie, przed którym miała przemawiać Ministra, więc całkiem nieźle złapało dźwięk. Niestety nie mam przy sobie statywu. Przez bite pół godziny muszę utrzymywać kamerę w rękach. Staram się stać nieruchomo, ale nie da się nie ruszać. 
Stamtąd prosto do redakcji, zostawiam nagrania z konferencji i jadę dalej, wreszcie na wyczekiwany Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. 
Tumblr media
2. 
Zanim dotarła taksówka, która miała mnie tam przetransportować, dostałem cynk, że Sławomir Broniarz ze Związku Nauczycielstwa Polskiego też będzie miał swoją konferencję, którą wypadałoby nagrać… 
 Ale o 12 zaczyna si�� ten strajk! 
Broniarz jest o 12:30. Może podjedziesz pod ten strajk, nagrasz kilka przebitek i zdążysz na Broniarza? 
Dosłownie wyskakuję z taksówki przy Królewskiej. Szybko nagrywam, ile się da, łapię organizatora, proszę go o jakiś komentarz i w długą, prosto do ZNP. 
3. 
Przyjeżdżam tam na styk, na minutę przed rozpoczęciem konferencji Broniarza. Cały wąziutki korytarz, w którym miał przemawiać związkowiec, zasrany kamerami. Nie było się gdzie wcisnąć. Jakiś operator lituje się i wpuszcza mnie przed szereg. Przechodzę między kamerami telewizyjnymi za kilkaset baniek z duszą na ramieniu, wiedząc, że jakbym przewrócił którąś z nich, byłbym ją spłacał kilka pokoleń do przodu. 
Tumblr media
Ustawiam się na rogu, pod samą ścianą. Przede mną stoi dźwiękowiec z mikrofonem na kiju. Uprzedził mnie bez kozery, że co jakiś czas dźgnie mnie końcówką tego kija w brzuch i żebym wtedy nie jęczał i nie miał pretensji. Jak tylko wszedł Broniarz, mój kadr wypełnia sylwetka jakiegoś fotografa.  
Wchodzisz mu w kadr! - nie wytrzymuje któryś z operatorów. 
To są równe, wesołe chłopy i niezależnie od redakcyjnej przynależności wspierają się nawzajem, nieważne czy z TVN-u czy z Republiki. 
Fotograf nic sobie z tego nie robi. Muszę się przechylić, stanąć na jednej nodze, maksymalnie wychylić rękę, w której trzymam kamerę i w ten sposób próbować nagrywać związkowca, pilnując, żeby nikomu nie spieprzyć kadru. 
Zamykam oczy. Zaciskam zęby. Staram się oszukać swój mózg, że leżę sobie na plaży, a lanie wody, które dociera do moich uszu, to łagodny szum fal. 
4. 
Stamtąd na Rondo Daszyńskiego. Przy jakichś biurowcach wybrukowali chodnik pochłaniający smog. Wychodzę z taksówki, żeby porobić kilka zdjęć chodnika. Jak potem wracam taksówką do redakcji, mijamy pochód strajkującej młodzieży. Kręcę go z okna taksówki. 
Przyjeżdżam na montaż. Najpierw ma lecieć Broniarz, potem Młodzież, a przecież została jeszcze Gra o Tron… Pytam, czy wystarczy materiał z samymi komentarzami ekspertów, które zbierałem przez tydzień. W planach była sonda uliczna, ale potem, jak jakiś przechodzień prawie się na mnie rzucił, jak powiedziałem mu, jaką redakcję reprezentuję, nie byłem gotowy na sondy. 
Z redakcji wychodzę o godzinie 20:25. W atrium spotykam Patryka Chilewicza z Vogule Poland. 
Kiedy macie kolejną rozprawę z TVN-em? 
Wtedy i wtedy… (sprawdza w telefonie). 
Chciałbym zrobić z tego materiał, może się uda...
Tumblr media
*
Piątek był dniem, w którym zacząłem pękać. Jeżeli ktoś sobie pomyśli, że stażysta w dużej, ogólnopolskiej redakcji parzy kawę i się obija, to może i tak jest, ale na pewno nie tutaj. 
Jakkolwiek nie brzmiał opis tego mojego piątku , tak czy siak jest super i jestem szczęśliwy. W tym tygodniu przeżyłem pewnie więcej, niż w ciągu całego zeszłego roku i jedno jest pewne: 
Będę miał o czym pisać, o ile oczywiście będę miał kiedy pisać. 
Za wcześnie zakładać, że zostanę w Warszawie na dłużej. To możliwe, ale nie przesądzone. W każdym razie nie sądzę, żebym kiedykolwiek mógł się nazwać Warszawiakiem, bo i za dwadzieścia lat ten sam dziadek (o ile dożyje) skwituje moją ówczesną warszawskość tym samym parsknięciem, które  usłyszałem w punkcie informacyjnym ZTM. 
2 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
czy “nie pożyczaj” to dobry zwyczaj?
Opisywana historia przydarzyła mi się niedawno. Bardzo ją przeżywałem. Interpretuj ją, jak zechcesz. 
I: wtorek 
W erze wirtualnych zakupów, w kulturze dowożenia czegokolwiek, co tylko da się dowozić, pewnie zdążyliście się przekonać, że oczekiwanie na kuriera to jakiś pierdolony koszmar. 
Niby możesz śledzić przesyłkę, ale to tylko pogarsza sprawę i potęguje twoją paranoję. Nie robisz nic produktywnego, tylko odświeżasz stronę ze statusem zamówienia — tysiąc razy więcej, niż ustawa przewiduje. Przy każdym odświeżeniu musisz przekonywać robota, że nie jesteś robotem. Nie rozumiem toku rozumowania tych robotów, bo jakiego robota obchodziłoby, kiedy przyjdzie mu sweter z H%M? Robotom można wiele zarzucić, ale na pewno nie niecierpliwość. 
Kurierzy są zdeterminowani, żeby zamienić swoją pracę w show. Wprowadzają element zaskoczenia, suspens godny filmów, które Polsat 2 puszcza o drugiej w nocy. 
Siedzisz jak na szpilkach, wytężasz zmysły, niczym niewytresowany ratlerek reagujesz na każdy przejeżdżający samochód i właściwie jesteś wyjęty z życia, mentalnie sparaliżowany. Możesz sobie wyobrazić moją ekscytację, kiedy byłem w tym stanie i nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. 
Obierałem ziemniaki. Całe palce pociachane, w plastrach, w tok fm mówią o wyborach na Ukrainie, a ja zrywam się do drzwi i otwieram je, jakbym był samorządowcem, stał z tymi ogromnymi nożycami i otwierał nowe centrum handlowe. 
— Nie ma mamy? — sąsiadka zaczyna pytaniem, które brzmiało jak ponure stwierdzenie, bo wtedy mieszkałem jeszcze u mamy. 
— No nie ma.
— Ach… — pani gotowa się obrócić. Rozczarowana. Ja też rozczarowany, bo spodziewałem się kuriera.  
— A o co chodzi? Mogę przekazać mamie… — pomyślałem, że chodzi o sprawy społeczności wspólnoty mieszkaniowej, których nawet nie próbuję pojąć, a wciąż się jakieś pojawiają. 
— Bo dziesięć złotych chciałam pożyczyć… 
Tumblr media
 … jutro oddam — dodała słabym, wypompowanym głosem. Wyglądała jakoś tak stosunkowo mizernie, a znam tę panią od wielu, wielu lat. Starsza kobieta ale jeszcze gramotna, zawsze na „dzień dobry”. 
Mówię jej, żeby zaczekała chwilę moment. Zmierzam do swojego pokoju, sięgam do portfela i szukam dziesięciozłotowego banknotu. Nie ma. Są stówki. Popełniam błąd. 
— Bardzo panu dziękuję, jutro oddam… — bierze tę stówę i schodzi piętro niżej, do siebie. 
— Spoko, luz, bardzo proszę. 
II: wtorek, ale kilka godzin później 
„Nigdy nie odzyskasz tych pieniędzy.”
Tymi słowami skwitowała mnie mama, kiedy usłyszała moją historię tego samego dnia, le kilka godzin póżniej. Jemy kopytka. Jakaś tam kapusta z czymś. Reszta mięcha z niedzieli, ale że codziennie było podane z innym dodatkiem, nie zdążyło mi się sprzykrzyć. 
Tumblr media
Ja na to oburzony, że to przecież sąsiadka!
Że znam od tylu lat. 
Że zawsze dzień dobry. 
Że schludna, sympatyczna. 
Że nie mam powodu jej nie ufać. 
Że spłonęłaby ze wstydu widząc mnie na klatce albo na dworze i wiedząc, że się zapożyczyła i nie oddała. 
Że spłonęłaby ze wstydu widząc moją mamę. 
Że to jest przecież starsza kobieta…
„Ale ty jesteś naiwny…”
Nie potrafiłem zrozumieć tego toku rozumowania. Ja naiwny? Z której niby strony? Przecież to jasne, że kobiecina odda mi te pieniądze, to raz. A dwa, że należy pomagać sąsiadom. Nie-sąsiadom zresztą też. Wiadomo, nie pożyczę stówy losowemu przechodniowi, który mnie o to poprosi. Sąsiadka to co innego, bo przecież wiem, gdzie mieszka. Mniej więcej tam, gdzie ja. Jak wytężę słuch, słyszę, jak spuszcza wodę w ubikacji.  
W całej historii najgorsze jest to, że moja mama, w tym jej cynizmie i patologicznym braku zaufania, miała absolutną rację, a ja jak zwykle wypadłem na frajera. Przynajmniej do takiego wniosku doszedłem następnego dnia. 
 III: środa (następny dzień) 
Na drugi dzień słyszę pukanie, zrywam się jak poparzony i chyba jęknąłem z zawodu, kiedy zobaczyłem kuriera — tak bardzo liczyłem na widok sąsiadki. Pal licho sto złotych, chciałem dowieść cynikom i niedowiarkom, że miałem rację.
Tumblr media
Miałem, zresztą wciąż mam, intensywny i ważny czas w życiu, a myślę tylko o tej stówie i tej sąsiadce. Zaczynam się denerwować. Ona zawodzi mnie na całej linii, nie przychodzi. Jestem cierpliwy, tak bardzo jej kibicuję, żeby mnie nie zawiodła. Daję jej czas do późnego wieczora, dopingowany coraz bledszym cieniem wiary w ludzi. Chuj. Nie przyszła. 
środa (noc) 
Mam sen: jej brat (przerażający typ, postura Argusa Filcha) puka mi do mieszkania i wysypuje garść srebrników, dokładnie tych biblijnych. Zbieram te pieniądze z ziemi, jak ostatni leszcz. Mówię mu, że to za mało, a on śmieje się złowieszczo, góruje nade mną, klęczącym u jego stóp. 
IV: czwartek
Dziesięć złotych, których oczekiwała sąsiadka, to ja bym przebolał. Stówy już nie. Nie mogę jej tego puścić płazem! 
Jednocześnie czułem przeogromny wstyd, upominając się o pieniądze. Byłem jak gangster, nachodzący jakaś staruszkę i wyciągający haracz. Rzecz w tym, że było na odwrót! W naszej relacji, to ja byłem stroną naiwną i przegraną, a staruszka była gangsterem i cwaniakiem! 
Nie wiedząc, czego się spodziewać, pukam do jej mieszkania. Otwiera ten jej brat, przerażający typ z mojego okropnego snu: 
— Hę? — zdziwił go mój widok. 
— Ja do pana siostry… 
— Do Gienki*? 
— Eee… Tak… Przedwczoraj pożyczyłem pani pieniądze i… 
— Pan wejdzie… 
Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, byłem ministrantem. Chodząc po kolędzie, różnych mieszkań się naoglądałem. W tym też byłem, bo przecież kolędowałem w swoim bloku. Blok wcale dochodowy pod względem kieszonkowego dla ministrantów. Jakieś dwie stówy dało radę z niego wycisnąć. 
— Gieeenkaa! — facet znika w jednym z pomieszczeń, zostawia mnie samego w pokrytym boazerią przedpokoju. — JAKIŚ gość przyszedł i pyta o JAKIEŚ pieniądze…  
— Pieniądze? — słyszę ten jej słaby głos. — Jakie pieniądze? 
Ja pierdolę — mruknąłem pod nosem. — Koniec. 
Kobieta wstaje, ale wyparłem wspomnienie, jak wtedy wyglądała. W każdym razie licho. Ja przybrałem amerykański, entuzjastyczny uśmiech, na szczęście na mój widok nagle wszystko sobie przypomniała. 
Tumblr media
Aaa, to pan… 
Zapomniałam, naprawdę!  
Jutro panu oddam, z samego rana.  
(Coś tam, że renta nie przyszła.) 
Tak, obiecuję… 
Będę pamiętała. 
V: piątek 
Chcę wierzyć, że usłyszę pukanie do drzwi, dostanę kasę i na powrót uwierzę w ludzkość. Kiedy mijają godziny, a sąsiadka nie przychodzi, postanawiam odwiedzić ją jeszcze raz, ale tym razem z ukrytym dyktafonem. Na wszelki wypadek wolałem mieć na taśmie, jak kobieta wyraźnie przyznaje się do tego, że wzięła te moje pieniądze, chciała tyle a dostała tyle i że zobowiązała się oddać je w takim i owakim terminie. 
Tumblr media
Padlibyście ze śmiechu, słysząc, jak odzywam się do dyktafonu, zanim opuściłem swoje mieszkanie. Zupełnie jakbym prowadził dziennik pokładowy: 
Jest godzina trzynasta czternaście, właśnie opuszczam swoje mieszkanie i udaję się piętro niżej do lokalu zamieszkałego przez panią X, która (tutaj powtarzam znaną wam historię). 
Potem słychać tylko odgłos drzwi zamykanych na klucz, stukot ze schodów i pukanie. Najpierw jedna seria trzech puknięć, za moment kolejna i donośniejsza. Później jeszcze raz schody, znowu klucz i tekst, że nikt nie otworzył. Cała misja na nic. 
Nie minęło pięć minut, a zadzwonił domofon. Sąsiadka. Mówi, że właśnie wróciła z poczty, ale wciąż nie przyszła jej renta. „Powiedzieli, że może przyjść do osiemnastej” — dodaje. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uwierzyłem w każde jej słowo. Dziękowała, chyba przepraszała, a ja nie chciałem mieć powodów, żeby jej nie wierzyć. 
— Jasne, nie ma sprawy — odpowiedziałem na jej wywód, kiedy dodała, że poda pieniądze pod wieczór, albo nazajutrz. — Jesteśmy sąsiadami i musimy sobie pomagać. Proszę się nie fatygować, ja jutro do pani zejdę. 
VI: sobota 
Długo się do tego zbieram, bo nie chcę konfrontacji, ale w końcu odpalam dyktafon, wychodzę, pukam i gówno, nikt nie otwiera. 
Próbuję jeszcze raz, ale jakieś pół godziny później. Znowu widzę tego jej brata, jakby ktoś odtworzył stary film. Ten sam scenariusz. Znowu JAKIŚ koleś pyta o pieniądze, znowu eureka w stylu „ach, no tak, to pan!” i ta sama mina zbitego psa.  
Na tym etapie przestałem zachowywać się jak minisrant-dyplomata. Nie pamiętam, jak to powiedziałem dokładnie, ale spróbuję to sparafrazować, bo byłem dumny z tego krótkiego monologu: 
— Zawiodła mnie pani. Chciałem zachować się jak należy, ale pani sprawiła, że zacząłem kwestionować, czy faktycznie tak należy. Jeżeli ktoś kiedyś poprosi mnie o podobną pomoc, to bardzo możliwe, że mu jej wtedy nie udzielę i to będzie pani wina. 
- Dobry zwyczaj nie pożyczaj — skwitował ktoś na rodzinnej imprezie. Powtórzyłem swoją historię kilkukrotnie i obowiązywała narracja, że znowu zachowałem się jak naiwniak i frajer. Usłyszałem tysiąc takich samych anegdot z obowiązkową puentą, według której ten, którzy pożyczył pieniądze, potem już nigdy ich nie oddał i zresztą nic sobie z tego nie robił. Tak jakbym przeszedł obowiązkową inicjację, po której przekonałem się raz na zawsze, jak wygląda społeczeństwo i że pieniędzy po prostu się nie pożycza. 
VII: niedziela 
Mam na głowie na tyle ważne sprawy, że sąsiadką nie zaprzątam sobie głowy. Jako, że nie doszło wtedy do żadnego zwrotu akcji, nikt do nikogo nie pukał, nikt nikomu nie odciął głowy, wspomnę o pewnej kwestii, którą celowo przemilczałem. 
Powróćmy do tej mojej rozmowy z mamą, przy kopytkach. 
Tumblr media
Kiedy usłyszałem pytanie, ile pieniędzy pożyczyłem sąsiadce, już znałem nastawienie mamy, poczułem wstyd, stres, spanikowałem i nieco nagiąłem rzeczywistość. Dokładnie o pięćdziesiąt złotych. Pięć dych wciąż brzmi poważnie, ale to jednak nie stówa, nie ma tej samej siły rażenia. 
Mechanizm kłamstwa polega na żelaznym zachowaniu konsekwencji. Zaraz chciałem się z tego wyplątać, omijałem temat nominału, na ile tylko mogłem, ale przyparty do konwersacyjnego muru powtarzałem, że pożyczyłem sąsiadce pięćdziesiąt, a nie sto złotych. 
VIII: poniedziałek 
Kolejnym przemilczanym faktem, który w zasadzie nie miał znaczenia dla całej historii, ale jakoś się z nią krzyżował, był temat mojej wyprowadzki. 
W poniedziałkowe południe miałem wyjechać w siną dal, pozostawiając dom rodzinny i sąsiadkę ze stówą hen daleko. 
To zresztą służyło mi za mój główny argument, dlaczego jestem taki natarczywy wobec tej pani. „Niech pani zrozumie moją pozycję…” — powtarzałem jej, ilekroć próbowałem odzyskać pieniądze. 
„W poniedziałek się stąd wyprowadzam i nie będzie mi mogła ich oddać…”. 
Tuż przed wyjazdem, spakowany i zestresowany podróżą i całym tym przedsięwzięciem, ostatni raz zapukałem do sąsiadki. Znowu, pocałowałem klamkę i dałem sobie spokój. 
Kiedy wynosiłem swoje bagaże, między jedną torbą a drugą, przed drzwiami do bloku spotkałem brata sąsiadki. 
— No i co z tą moją kasą? — pytam jak luj luja. 
— No… Mam nadzieję, że…
— Mam gdzieś nadzieję, chcę swoje pieniądze. 
Między torbą setną a sto pierwszą, słyszę urywki rozmowy w mieszkaniu sąsiadów. 
Znowu się upomina… No ja nie wiem… Który to już dzień… Trzeba coś ten… 
W drodze do nowego miejsca zamieszkania, odbieram telefon od mamy. Mówi, że przyszedł sąsiad (ten brat), dał stówę i sobie poszedł. Kiedy mama mu powiedziała, żeby zaczekał, że rozmieni, to mruknął, że nie trzeba. 
— I dobrze. 
— Ale to za dużo!
— Dlaczego niby za dużo?
— Pożyczyłeś pięćdziesiąt. 
— No cóż… Bo widzisz… 
I nie, nie będę zamykał tej historii żadną puentą. Sam ją sobie wymyśl. 
2 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
czasami cię nienawidzę
Rozmowa, której się przysłuchiwałem, okazała się traktatem o toksycznych relacjach. 
Tumblr media
Karl Witkowski - Two Boys with Harmonica
Torby na buty zamienne dyndają jak instrument hipnotyzera.
Chłopcy wracają ze szkoły. Te ich tornistry są wielkie aż strach. Wyglądają z nimi jak instalacja artystyczna na wystawie sadomasochisty. 
— Zgadnij, o co moi rodzice są na mnie najbardziej źli — zagaił chłopiec. — I powiedzieli, że nie pozwolą mi się z tobą kolegować...
— Chodzi o to, że masz złe stopnie? — natychmiast wypalił jego szkolny kolega. 
— Pudło! Strzelaj dalej! — to nie mogła być kwestia jakichś tam stopni, to była kwestia graniczna. 
— Booo… — chłopiec zawahał się. Usiłował odgadnąć przyczynę złości rodziców kolegi, a przecież głównym powodem napiętych relacji z rodzicami są jedynki w dzienniku. —  Bo mnie wtedy uderzyłeś? 
Milczenie trwało kilka długich sekund, a ja umierałem z ciekawości, jak rozwinie się ten ich dialog. 
Z początku słuchałem ich z braku laku, ale na tym etapie żyłem ich rozmową. Dostosowałem krok, żeby mieć ich w zasięgu słuchu. Niestety, musiałem ich wyprzedzić, toteż dużo rzeczy musiałem sobie wyobrazić. 
— Ciepło! — zdziwiła mnie ta entuzjastyczna reakcja. 
— Aaa, wiem! Są źli, bo bijesz nie mnie, tylko kogoś innego? 
— Nie nie... Byłeś blisko wcześniej, bo to dotyczy ciebie. 
— Ja coś na ciebie powiedziałem? 
— Nie. Możesz strzelić jeszcze raz, masz ostatnią szansę. 
— Nie mam już pomysłów…
— Moi rodzice są na mnie źli, bo powiedziałem, że cię nienawidzę. 
— Serio? 
— Serio. Powiedzieli, że tak nie wolno. A przecież tak już jest, że raz cię nienawidzę, czasem cię pobiję i ci dokuczam, a raz jesteśmy przyjaciółmi i możemy porozmawiać tak jak teraz. Mnie to odpowiada. 
— Mi też to odpowiada!
— No wiem... Ale oni mają z tym problem. 
Zdębiałem!
Ale rozmowa trwała dalej.  Jeden chłopiec chwalił się drugiemu, że niedawno shejtował żula. Mężczyzna niósł siatkę pełną puszek i siatka rozerwała mu się na środku przejścia dla pieszych. Puszki potoczyły się po całej rozciągłości drogi. Facet próbował zatrzymać samochody, żeby nie rozjechały mu skarbów, ale kierowcy byli niewzruszeni. 
— I on potem klęczał na drodze i podnosił te puszki jedna po drugiej. Zrobił sobie fartuszek z kurtki i do niej to wszystko ładował! Nie mogliśmy z niego wtedy ze śmiechu! 
Ale ja wciąż miałem przed oczami to, o czym rozmawiali wcześniej. Byłem zawiedziony, że tak raptownie zmienili temat. W uszach cały czas dudnił mi wyrzut chłopca, wypowiedziany z pełną powagą i niezrozumieniem: 
“Moi rodzice są na mnie źli, bo powiedziałem, że cię nienawidzę.”
Co więcej:  grozili, że zakażą kontaktu z tym rzekomo znienawidzonym kumplem. Fakt, użył najcięższego kalibru słów do zdefiniowania tego, co czuje do tego kumpla, ale czy zdefiniował swoje uczucie trafnie? Przecież tak już jest, że raz go nienawidzi, czasem nawet pobije czy dokuczy, ale w gruncie rzeczy i tak są przyjaciółmi. Mogą ze sobą porozmawiać, tak jak teraz rozmawiali. 
Interesowała mnie pozycja tego drugiego chłopca: ten jego syndrom sztokholmski. Był gotowy dać się zwyzywać i pobić po to tylko, żeby w chwilach takich jak ta mieć przyjaciela i powiernika. Skojarzył mi się durny, internetowy frazes “jeżeli nie zniesiesz mnie, kiedy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie, kiedy jestem najlepsza”. 
Chłopcy rozmawiali o swojej relacji w taki sposób, że aż zacząłem ją romantyzować.  Ileż było chłopackiej nonszalancji w tym ich dialogu! Jaki on był filmowy! Jacy ci chłopcy śmieszni i fajni! Teraz mam wyrzuty sumienia. Przecież ich relacja jest skrajnie toksyczna. Odniosłem ich sytuację do własnych doświadczeń z dzieciństwa. Przypominałem sobie, ile razy w ciągu życia zachowałem się jak jeden z tych chłopaków. 
Albo obaj naraz... 
Co mogę powiedzieć:  wybaczam i proszę o wybaczenie. To wszystko wina naszych rodziców! 
2 notes · View notes
blogserioserio · 5 years
Text
reakcje na facebooku pokazały, że ludzie są źli
Reakcje są z nami już dwa lata! Jaka potrzeba stała za ich wprowadzeniem?  Co one oznaczają? I wreszcie: w jaki sposób pokazały, że jesteśmy potworami? 
Tumblr media
— Są bezsensowne i się nie przyjmą 
powtarzali, kiedy obok „lubię to” pojawiły się reakcje. Teraz nie wyobrażają sobie bez nich życia (tj. Facebooka). 
Możliwość dodawania reakcji zadebiutowała 24 lutego 2016 roku. W tym wiekopomnym dniu Mark Zuckerberg udostępnił post, w którym tłumaczył, jakie intencje przyświecały wprowadzeniu tej nowości: 
(…) Nie każdy moment, którym się dzielimy, jest radosny. Czasem chcecie udostępnić coś, co was smuci lub frustruje. Nasi użytkownicy pytali o przycisk „nie lubię tego” od lat, lecz niekoniecznie dlatego, że chcieli przez to pokazać, że nie lubią swoich znajomych – często powodem była chęć wyrażenia empatii czy innych emocji. Dlatego stworzyliśmy reakcje, które pozwalają na wyrażenie miłości, śmiechu, zaskoczenia, smutku i złości. Przycisk Love jest jak dotychczas najchętniej używany, co mnie bardzo cieszy!
Przyczyną wprowadzenia Reakcji były prośby o przycisk „nie lubię tego”. 
Dlaczego użytkownicy tak bardzo chcieli pokazać, że czegoś nie lubią? Odpowiedzi udzielił nam wyżej wymieniony: nie jesteśmy robotami, nie na wszystko reagujemy aprobatą i przecież mamy święte prawo do dezaprobaty. Z drugiej strony, projektanci społecznościowego molocha zdawali sobie sprawę, że wprowadzenie „nie lubię tego” mogłoby zniszczyć portal. To komunikat jednoznacznie negatywny.  Pal licho zwyczajnych użytkowników i stłamszone nastolatki… Konta komercyjne, które płacą Facebookowi krocie za reklamy, raczej nie piszczałyby z zachwytu, gdyby nagle dostały w twarz łapkami w dół. Post założyciela portalu, pod którym jest więcej ikonek „nie lubię tego” niż „lubię to”, byłby totalnym blamażem! Pamiętacie film na YouTube, który oberwał największą ilością łapek w dół? Stworzył go sam YouTube… 
Trudno się dziwić, dlaczego Facebook wolał nie popełniać tego samego błędu i nie uzbroił swoich użytkowników w tak ostre narzędzie. Reakcje były sprytnym kompromisem. Zuckerberg, niczym roztropny pasterz, pokazał swojej trzodzie, jak powinna rozumieć swoje nowe symbole. Nie przewidział, że w naturze trzody leży przekora i to ona zadecydowała, co dziś oznaczają reakcje. 
Miliardy ludzi dostały kilka symboli i razem nadały im znaczenie.
Zakomunikowanie reakcji wymaga od ciebie sporo zachodu. Musisz przycisnąć „lubię to” i dopiero wtedy rozwija się panel z kilkoma reakcjami do wyboru. Jestem pewien, że każdy interpretuje je na swój sposób, ale na podstawie obserwacji własnych i rozmów z użytkownikami, zrobiłem małą charakterystykę każdej reakcji. 
Wrr
Tumblr media
Jeśli dany post cię bulwersuje, a ty chcesz dać temu wyraz, wstawiasz „Wrr”. Brzmi agresywnie, ale czy serio wyobrażasz sobie  sytuację, w której:
> użytkownik wstawia fotkę swojego obiadu, 
> dostaje reakcję „Wrr”, 
> czuje się jakkolwiek dotknięty? 
Powiem więcej, wzbudzenie w kimś złości (choćby takiej pozornej, facebookowej) jest upiornie satysfakcjonujące! Nie umniejsza to twojej wartości i raczej nie zepsuje ci dnia. 
— Oho — pomyślisz sobie z diabolicznym uśmieszkiem. — Zezłościłem ich, bo pewnie nic dzisiaj nie jedli i mi zazdroszczą!
Super
Tumblr media
Niby posyłamy je w stronę rzeczy rozczulających, ale serce może oznaczać wszystko! Zwróć uwagę, że na Instagramie, na Twitterze i na Tumblrze serce jest jedyną formą twojej wizualnej reakcji. Niezależnie, czy cię coś rozbawi czy zainteresuje, pukasz w serduszko. 
Facebookowe serce praktycznie przejęło znaczenie „lubię to”, tyle że ma nieco mocniejszy wydźwięk emocjonalny. Warto zauważyć, że nie jest takie sformalizowane. „Lubię to” zostało tak wyeksploatowane przez tradycyjne media i agencje reklamowe, że brzmi dziś co najmniej tak obciachowo jak słowo „obciach”. Jest jak pięćdziesięciolatek w czapce z daszkiem do tyłu, który wie, co jest trendi i dżezi, kuma czaczę i umie w social media. Za to serce jest już tak wszędobylskim symbolem, że chyba nie da się go wyeksploatować bardziej — nie sądzę, żeby przez najbliższe setki lat straciło na wartości i wyszło z obiegu. 
Pod postami o czyjejś śmierci też pozostawiamy serca! To świetnie pokazuje, jak wiele znaczeń ma dziś ta ikonka. Kiedyś natknąłem się na taki komentarz:
 — Idioci! Jak możecie zostawiać „super” pod postem o czyjejś śmierci?!
Serce pod nekrologami budzi konsternacje wśród komentujących użytkowników dopiero w kontekście nazwy „Super”, która pojawia się, gdy najedziesz na nie kursorem. A przecież mało kto kieruje się tą oficjalną nazwą! Ludzie chcą w ten sposób dać wyraz jakiejś silnej i pozytywnej emocji czy empatii. Lubię myśleć, że to oczywiste, że dowiadując się o śmierci ulubionego rapera nikt nie podskakuje z radości i nie krzyczy „Super!”. 
Przykro mi 
Tumblr media
Smutna minka wprawdzie trywializuje reakcję na czyjąś krzywdę czy śmierć, ale tak czy siak jest o wiele trafniejszym komunikatem niż ironiczne „lubię to”. W tym sensie, posiada to samo znaczenie co serce, ale osobiście jej unikam, bo wydaje mi się zbyt ostentacyjna. 
Wow
Tumblr media
Powszechna interpretacja zszokowanej minki nie ma w sobie nic szokującego.
Haha
Tumblr media
W zamyśle służyło do wyrażenia śmiechu, ale zastanówmy się — czy faktycznie ludzie używają tego z taką intencją? Niekoniecznie! Roześmiana buzia stała się najbardziej ofensywną reakcją ze wszystkich! 
Wyobraź sobie, że wrzuciłeś coś na feja. Nagle zaczynasz dostawać „Haha”. Czy to oznacza, że niezły z ciebie kawalarz i udało ci się rozśmieszyć innych użytkowników? Niezupełnie, prawdopodobnie właśnie zostałeś wyśmiany. Znaczenie „Haha” się wypaczyło i obecnie oznacza drwinę, szyderę albo mówiąc najmocniej — pogardę! 
Pamiętasz moją zmyśloną, ale wiarygodną historyjkę z fotką obiadu? W odróżnieniu od reakcji „Wrr”, „Haha” może uderzyć w twoją samoocenę. Zostawiamy „Haha” pod publikacjami polityków, z którymi się nie zgadzamy. Zmobilizowana grupa hejterów dba, żeby pod każdym postem odnoszącym się do Kapitan Marvel, jak też Brie Larson wcielającą się w rolę bohaterki, nie zabrakło odpowiedniej liczby reakcji „Haha”. 
Złość, smutek, strach, zadowolenie, miłość, zdziwienie, wstręt i wstyd
to osiem rodzin, na które Daniel Goleman, słynny teoretyk komunikacji i psycholog, podzielił emocje. Zdaniem badacza, wszystkie pozostałe emocje, a jest ich  nieskończoność, wynikają z powyższych reakcji bazowych. Podejście Golemana wcale nie jest wiodącą kwalifikacją emocji. Zazwyczaj dzielimy je na sześć emocji podstawowych. Inny ekspert, Paul Ekman, wymienił radość, zaskoczenie, złość, smutek, strach i wstręt.
Znaczenie reakcji „Haha”, które opisywałem, nie przynależy do rodziny emocji wynikających z radości, a ze wstrętu! Daniel Goleman zauważył, że wstręt daje początek takim emocjom jak pogarda, lekceważenie, nieprzychylność, obrzydzenie, odraza, niesmak i awersja. 
Spróbuj samemu przyporządkować podstawowe emocje do facebookowych Reakcji. 
Zauważysz, że nie wszystkie znajdują swoje odzwierciedlenie. To jasne, że Zuckerberg nie był w stanie zmieścić w tych kilku ikonkach całą gammę ludzkich emocji. 
Z drugiej strony, w tym musiała być premedytacja. Projektanci Facebooka świadomie nie pozwolili nam na wyrażanie wszystkich emocji za pomocą reakcji. Możemy się złościć, smucić, cieszyć, empatyzować i się dziwić. Nie możemy się bać. Nie możemy się wstydzić. Nie możemy odczuwać wstrętu! 
Użytkownicy musieli sobie zrekompensować brak symboli dopasowanych do brakujących emocji. Umówili się, żeby wykorzystać do tego symbole najbliższe emocji, którą chcieliby wyrazić. 
Nic dziwnego, że nikt nie szukał sposobu, żeby za pomocą dostępnych reakcji wyrazić wstyd. 
Może się wstydzili? 
Nikt się nie głowił, jak za pomocą reakcji pokazać swój strach.
Może się bali?
Dlaczego reakcje pokazały, że ludzie są źli? 
Wstyd i strach, czyli emocje, których użytkownicy Facebooka nie próbują sobie kompensować, komunikują poczucie niższości odbiorcy. Boisz się czegoś, czyli coś jest ponad twoje siły. Czujesz się zawstydzony, czyli ci głupio — zachowałeś się poniżej oczekiwań względem samego siebie. 
Nic tak nie pieści nam ego, jak poczucie wyższości. Gardzisz kimś, bo przecież sam nie zachowałbyś się tak idiotycznie. Masz przewagę. Jesteś lepszy. Pogarda dostarcza endorfin? Chyba tak. Skoro odnajdujemy taką przyjemność w szyderstwie, koniecznie musieliśmy odnaleźć sposób, żeby to symbolizować. Facebook nie dał nam za wielu możliwości, ale jakoś to obeszliśmy.  
Umówiliśmy się, że za symbol pogardy posłuży nam „Haha”. Stworzyliśmy potwora i zrobiliśmy to razem. 
1 note · View note
blogserioserio · 5 years
Text
bariery, paranoja i setka z doktorem Rożkiem
Siedział metr za mną, dosłownie plecy w plecy. Zauważyłem go od razu, jak tylko wszedłem do pomieszczenia dla prasy. Wprawdzie odwzajemnił uśmiech, ale nie podszedłem i nie zapytałem, czy dałby się namówić na setkę. Niech się dzieje - podnoszę się i podchodzę do Tomasza Rożka.
Tumblr media
- Przepraszam, czy mógłbym z Panem nagrać setkę?
- Jasne - odpowiada i natychmiast podnosi się z kanapy. Sprawiał wrażenie człowieka energicznego, pełnego zdrowego entuzjazmu. Jak w telewizji.
Nie, nie chciałem namawiać prowadzącego nowej Sondy do picia wódki. Chodziło mi o kilka kilka pytań do kamery, zresztą tych samych, które zadawałem już astronautom, naukowcom, dziennikarzom i w ogóle ludziom z „top of the top”. To były tak proste pytania, że aż głupio je było zadawać, ale zależało mi na osiągnięciu spójnego efektu. Czy go osiągnę, o tym przekonacie się oglądając mój reportaż ze Śląskiego Festiwalu Nauki.
Kiedy Rożek pojawił się w centrum mojego kadru i miałem zadać mu pytanie, na które odpowiedź poznasz w moim filmie, z twarzy popularnego popularyzatora nauki spływa uśmiech.
- On nie żyje.
Użył takich słów, albo podobnych, ale w tej samej ilości. Wszyscy momentalnie orientujemy się, o co chodzi i zamieramy. Zamiera redaktor Rożek, jakiś profesor nieopodal odkłada kanapkę i zamiera, oczywiście ja też zamarłem.
- Śmierć pnia mózgu… Za moment puszczą to w mediach, tylko czekają, żeby najpierw powiadomić bliskich.
To był mój drugi dzień kręcenia się po Śląskim Festiwalu Nauki. Dzień wcześniej, na festiwalową scenę wchodzili marszałkowie, wchodził prezydent Katowic, rektor, dziekan i całe takie towarzystwo. Żadnej obstawy nie zauważyłem. Jeśli miałbyś dosyć samozaparcia, każdego z nich mógłbyś zagadać czy dotknąć. Scena tak niska, że jak zrobisz dość wysoki krok, to spokojnie na nią wejdziesz. Żadnych barierek, ochroniarzy, wstęp wolny, kontrola żadna, chyba że wchodzisz jako grupa.
Wyjątkowo zwróciłem na to uwagę, tak jakby mistyczne „coś” próbowało mnie przed czymś ostrzec. Teraz tak to sobie mądrze-niemądrze dopowiadam, jak już wszystko się stało, prezydent Gdańska nie żyje, a Polska tkwi w jałowej debacie. Nie chcę wchodzić z tym tekstem w egzaltowany ton panujący w polskich mediach. Ludzie usiłują szukać winnych, bo jeden winny im nie wystarcza. Albo wygłaszają zrozumiałe, ale jakże banalne „stop nienawiści”. Zresztą z tego, co napisałem, też można wyciągnąć, że oto zawinił brak wystarczającej ochrony. A to przecież bzdura! Im bardziej wierzy się w dobro, tym bardziej nie docenia się potencjału zła. Tylko zafajdanemu paranoikowi przyszłoby do głowy robić ze sceny Wielkiej Orkiestry fortyfikację. Podobnie z Festiwalem Nauki — przecież nauka jest nietykalna, tak samo jak zbiórki charytatywne.
— Czy jest Pan teraz w stanie udzielać wywiadu? - pytam Tomasza Rożka, jak już minął szczytowy moment konsternacji. Ja wciąż jestem w emocjach, tak jak cały pokój dla prasy i znany fizyk na ekranie mojej kamery.
— Jasne — odpowiada i życie toczyło się dalej.
________
(post z mojego konta na facebooku, napisany 15.01.2018)
0 notes