Tumgik
#Jędrzej Polak
lamanie-litera · 7 years
Text
Poranek American Psycho
Tumblr media
W pierwszych promieniach majowego świtu salon mojego mieszkania wygląda następująco: nad białym, marmurowo-granitowym kominkiem gazowym ze sztucznymi polanami wisi oryginalny David Onica. Jest to portret nagiej kobiety, obraz o wymiarach sześć na cztery stopy, namalowany w stonowanych odcieniach szarości i oliwkowej zieleni, przedstawiający postać siedzącą na szezlongu i oglądającą MTV; w tle widać marsjański krajobraz, połyskującą fiołkowo różową pustynię, na której rozrzucone są martwe, wypatroszone ryby i rozbite talerze, z których jeden - niczym supernowa - unosi się ponad żółtą głową kobiety. Całość oprawiona jest w czarne stalowo-aluminiowe ramy. Naprzeciw obrazu stoi długa, biała, puchowa sofa i trzydziestocalowy, cyfrowy odbiornik telewizyjny Toshiby; jest to model o wysokiej kontrastowości i wysokiej rozdzielczości obrazu, który oprócz tego wyświetla wskazania wideo we wszystkich czterech rogach ekranu - jest to możliwe dzięki zastosowaniu najnowocześniejszej lampy kineskopowej NEC. Wyposażony jest dodatkowo w cyfrowy system efektów specjahrych, takich jak obraz-w-obrazie i podgląd obrazu zatrzymanego; system audio tego odbiornika składa się z wbudowanych stereofonicznych kolumn głośnikowych oraz wbudowanego wzmacniacza o mocy pięciu watów na każdy kanał głośnikowy. Pod telewizorem, w szklanej gablocie umieszczony jest magnetowid kasetowy Toshiby; jest to super szeroko pasmowy odtwarzacz klasy Beta, który ma wbudowane funkcje montażowe, takie jak generator znaków z ośmiostronicową pamięcią oraz szerokopasmowy zapis i odczyt z trzytygodniową pamięcią ośmioprogramową. W każdym rogu pokoju stoi sztormowa lampa halogenowa. Na wszystkich ośmiu oknach sięgających od sufitu do podłogi, umieszczone są cienkie, białe weneckie żaluzje. Przed sofą stoi na dębowych nogach stoliczek do kawy, którego blat wykonano ze szkła; mebel nabyłem u Turchina. Na stoliczku, wokół drogich, kryształowych popielniczek (mimo że nie palę) od Fortunoffa, leżą wytworne szklane zwierzątka od Steubena. Obok szafy grającej Wurlitzera stoi czarny, mahoniowy fortepian Baldwina. W całym mieszkaniu podłoga wyłożona jest białym, polerowanym dębem. Po drugiej stronie salonu, obok biurka i stojaka do gazet od Gio Pontiego, stoi kompletna wieża stereo (odtwarzacz płyt kompaktowych, magnetofon kasetowy, tuner, wzmacniacz) Sansui z sześciostopowymi kolumnami głośnikowymi Duntech Sovereign 2001 w brazylijskim palisandrze. Na środku sypialni stoi puchowy futon obramowany dębem. Pod ścianą umieszczony jest trzydziestojednocalowy odbiornik telewizyjny Panasonic o płaskim ekranie i stereofonicznym systemie audio, a pod nim, w szklanej gablocie, znajduje się magnetowid kasetowy Toshiby. Nie jestem pewien, czy cyfrowy budzik Sony wskazuje właściwy czas, siadam więc i spoglądam na mrugający zegar magnetowidu, a następnie podnoszę ze stalowo-szklanej nocnej szafki stojącej przy łóżku klawiszowy telefon od Ettore Sottsassa i wybieram numer zegarynki. W jednym z rogów sypialni stoi stalowo-drewniane krzesło wyściełane kremową skórą projektu Erica Marcusa, w drugim modelowane krzesło ze sklejki. Beżowo biały dywan Maud Sienna w czarne kropki pokrywa niemal całą podłogę. Jedna ze ścian ukryta jest za czterema olbrzymimi szafkami z wybielonego mahoniu. Gdy leżę w łóżku, mam na sobie jedwabną piżamę od Ralpha Laurena, a gdy wstaję, narzucam na ramiona kaszmirowy szlafrok koloru starej madery, następnie idę do łazienki. Oddając mocz, zastanawiam się nad obrzękniętym obliczem odbijającym się w szkle, za którym znajduje się wiszący nad muszlą plakat baseballowy. Przebieram się w spodenki bokserskie z monogramem od Ralpha Laurena, wciągam sweter treningowy Fair Isle i wsuwam stopy w jedwabne pantofle w groszki od Enrica Hidolina, następnie zawiązuję wokół twarzy plastikową torbę z lodem i rozpoczynam poranne ćwiczenia rozciągające. Po gimnastyce staję przed chromowo-akrylową umywalką łazienkową Washmobile - która dodatkowo wyposaźona jest w miseczkę na mydło, uchwyty przytrzymujące kubki do mycia zębów oraz poręcz słuźącą jako wieszak do ręczników; całość kupiłem w Hasting Tile jako zestaw, którego będę używał, oczekując na zamówione marmurowe umywalki z Finlandii będące obecnie w stadium piaskowania - i przyglądam się swemu odbiciu z plastikową torbą z lodem na twarzy. Do kubka z nierdzewnej stali nalewam odrobinę Plaxa, płynu przeciwko osadowi kamienia na zębach i płuczę nim usta przez trzydzieści sekund. Następnie wyciskam pastę Rembrandt na szczotkę ze sztucznej skorupy żółłwiowej i rozpoczynam mycie zębów (jestem zbyt skacowany by użyć nici dentystycznych, a może czyściłem nimi zęby przed pójściem do łóżka zeszłej nocy?), po czym przepłukuję usta Listeriną. Oglądam dłonie i poleruję paznokcie szczotką. Zdejmuję torbę z lodem i aplikuję sobie na twarz środek czyszczący pory, a następnie miętowo-ziołową maseczkę kosmetyczną, którą zostawiam na dziesięć minut, oglądając w tym czasie paznokcie u nóg. Wyjmuję emalię do polerowania zębów Probright, której używam niezależnie od szczotki do polerowania Interplak (tej zaś używam niezależnie od normalnej szczotki); Interplak porusza się z szybkością 4200 obrotów na minutę i zmienia kierunek ruchu czterdzieści sześć razy na sekundę. Dłuższe kępki włosia czyszczą przestrzeń pomiędzy zębami i masują dziąsła, krótsze natomiast szorują same zęby. Po raz kolejny przepłukuję usta, używając Cepacolu. Zmywam maseczkę ściereczką do twarzy pachnącą miętą. Mój prysznic wyposażony jest w uniwersalną głowicę działającą we wszystkich kierunkach, która daje się przesuwać w pionie o trzydzieści cali. Prysznic wykonany jest z czarno-złotego australijskiego mosiądzu pociągniętego białą emalią. Pod prysznicem używam najpierw żelu czyszczącego, reagującego z wodą, a następnie płynnego mydła kąpielowego do ciała o zapachu miodowo-migdałowym, a na twarz żelu złuszczającego stary naskórek. Szampon Vidal Sasoon jest wyjątkowo przydatny do pozbywania się warstwy wyschniętego potu, soli, tłuszczu, substancji zatruwających atmosferę i kurzu, które odbierają włosom puszystość i spłaszczają fryzurę, co w efekcie powoduje, że wygląda się starzej. Pomocne mogą być także balsamy - technologia silikonowa pozwala wykorzystać w całej pełni zalety zmiękczania włosów, bez obawy o spłaszczenie fryzury, co, jak wiadomo, postarza. Podczas weekendów lub przed randkami, używam naturalnego szamponu rewitalizującego Greune, balsamu i odżywki Nutrient Complex. Są to substancje zawierające D-pantenol, witaminę V-complex, polisorbat 80 - środek czyszczący włosy oraz naturalne zioła. Podczas tego weekendu mam zamiar wybrać się do Bloomingdale'a albo Bergdorfa i za radą Evelyn kupić szampon i europejski suplement Foltene przeciwdziałające przerzedzaniu się włosów; środki te zawierają węglowodany, które po zetknięciu z cebulką włosa wzmacniają ją i nadają włosom połysk. Kupię też odżywkę, wzmacniającą włosy Vivagen - nowy produkt firmy Redken - która przeciwdziała odkładaniu się soli mineralnych i przedłuża cykl życiowy włosa. Luis Carruthers polecał mi odżywkę Nutriplexx Aramis, która polepsza krążenie. Po wyjściu spod prysznica i dokładnym wytarciu się ręcznikiem, ponownie wkładam spodenki bokserskie od Ralpha Laurena i przed nałożeniem na twarz kremu do golenia Mousse A Raiser Pour Homines, owijam na dwie minuty policzki i brodę gorącym ręcznikiem, co zmiękcza twarde włoski zarostu. Następnie - jak to mam we zwyczaju - wklepuję w twarz nawilżacz (Clinique - mój ulubiony) i pozwalam mu wsiąkać w skórę przez minutę. Teraz mogę zmyć nawilżacz lub od razu nałożyć na niego krem bez zmywania - najlepiej za pomocą pędzla, który zmiękcza zarost przez uniesienie włosków - co według mnie znacznie ułatwia golenie. Nawilżacz przeciwdziała także zbyt szybkiemu parowaniu wody, a tym samym zmniejsza tarcie między skórą a ostrzem. Zawsze należy pamiętać o tym, aby zmoczyć ostrze ciepłą wodą przed goleniem i golić się zgodnie z kierunkiem wyrastania zarostu, delikatnie naciskając skórę. Bokobrody i brodę zostawia się na koniec, ponieważ włoski są tutaj twardsze i potrzebują więcej czasu na zmięknięcie. Po wypłukaniu ostrza i przed przystąpieniem do golenia należy strząsnąć z golarki nadmiar wody. Po goleniu płucze się twarz zimną wodą po to, by usunąć ślady piany. Powinno się użwać płynu po goleniu z niską zawartością alkoholu lub na bazie bezalkoholowej. Nigdy nie wolno stosować na twarz wody kolońskiej, ponieważ wysoka zawartość alkoholu powoduje przesuszanie skóry, co w efekcie postarza. Powinno się używać bezalkoholowego toniku antybakteryjnego, który nakłada się na twarz wacikiem; tonik normalizuje skórę. Ostatnim etapem golenia jest ponowne zastosowanie nawilżacza. Przed użyciem płynu zmiękczającego jeszcze raz płucze się twarz wodą: skóra stanie się delikatniejsza i długo zachowa wilgoć. Następnie można użyć żelu Gel Appaisant - także Pour Homines - który doskonale łagodzi skórę. Jeśli twarz wydaje się sucha i złuszczona - co, jak wiadomo, nie sprzyja młodzieńczemu, interesującemu wyglądowi - należy użyć płynu oczyszczającego, który usuwa zniszczony naskórek i odkrywa świeżą skórę (może także wydobyć głębszy kolor opalenizny). Potem można nałożyć odmładzający balsam do powiek (Baume Des Yeux), po czym po raz ostatni zastosować ochronny nawilżacz. Po wytarciu głowy ręcznikiem, stosuję płyn do układania włosów. Suszę lekko włosy, by nadać im kształt i puszystość (nie lubię gdy są zlepione), a następnie spryskuję je jeszcze raz płynem do układania i czeszę szczotką z naturalnego włosia Kent, by wreszcie zaczesać je do tyłu grzebieniem o szerokich zębach. Ponownie wciągam na siebie sweter treningowy Fair Isle i wsuwam stopy "'jedwabne pantofle w groszki, po czym idę do salonu i wkładam do odtwarzacza kompaktowego nową płytę Talking Heads. Płyta zaczyna cyfrowo przeskakiwać, więc wyjmuję ją i umieszczam w odtwarzaczu kompaktowy oczyszczacz soczewek laserowych. Soczewki laserowe są bardzo delikatne i podatne na wpływy zanieczyszczeń z kurzu, pyłu, dymu, i wilgoci, środków zatruwających atmosferę; brudna soczewka niedokładnie odczytuje zapis na płycie kompaktowej, co powoduje nieprawidłowe startowanie odczytu, całkowity brak słyszalności, cyfrowe przeskakiwanie, zmiany szybkości i inne zakłócenia. Oczyszczacz ma szczoteczkę, która automatycznie ustawia się przy soczewce, i gdy płyta zaczyna się obracać, usuwa osady i zanieczyszczenia. Kiedy po raz drugi umieszczam Talking Heads w odtwarzaczu, płyta gra bez zarzutu. Wychodzę do hollu i zabieram spod drzwi egzemplarz USA Today, idę z nim do kuchni, gdzie łykam dwa Advile, multiwita-minę i tabletkę potasową, popijam wodą mineralną Evian prosto z butelki, ponieważ służąca - zaawansowana wiekiem Chinka - zapomniała włączyć wczoraj automatyczną zmywarkę. Nalewam sobie soku grapefruitowo-cytrynowego do kieliszka do wina St. Remy od Baccarata. Sprawdzam czas na neonowym zegarze wiszącym nad lodówką, by upewnić się czy mogę bez pośpiechu zjeść śniadanie. Stoję przy ustawionej na środku ladzie kuchennej i jem kiwi oraz pokrojoną w plasterki japońską jabłko-gruszkę (kosztują cztery dolary za sztukę u Gristede'a) z aluminiowych pojemników, które zaprojektowano w Niemczech. Z jednej z przeszkolonych szafek, które zajmują całą ścianę kuchni, wyjmuję rogalika z otrąb, torebeczkę z bezteinową herbatką ziołową i pudełko z kaszką z otrąb owsianych. Moje szafki kuchenne stanowią całość z półkami z nierdzewnej stali, przeszklone są szkłem zbrojonym drutem, a ściany boczne wykonano z metalu o kolorze ciemnoszaro-niebieskim. Po wyjęciu rogalika z kuchenki mikrofalowej, zjadam jedną połowę posmarowaną lekko masłem jabłkowym. Potem zabieram się do kaszki z owsianych otrąb z kiełkami pszenicy i mlekiem sojowym; następna butelka wody mineralnej Evian i mała filiżanka bezteinowej herbatki kończą moje śniadanie. Obok piekarnika do chleba Panasonic i perkolatora do kawy Salton Pop-Up stoi srebrny ekspres Cremina (to dziwne, ale ciągle jest jeszcze ciepły), który kupiłem u Hammachera Schlemmera (żaroodporna filiżanka z nierdzewnej stali oraz spodeczek i łyżeczka - stanowiące całość z ekspresem - stają brudne obok zlewu). Tuż obok ekspresu znajduje się kuchenka mikrofalowa Sharp model R-1810A Carousel II, z obracającym się talerzem, którego używam do podgrzania drugiej połówki rogalika. Dalej stoi toster Salton Sonata, beztłuszczowy opiekacz Cuisinart Little Pro, sokowirówka Acme Supreme Juicerator i mikser Cordially Yours, obok zaś znajduje się ciśnieniowy czajnik z nierdzewnej stali o pojemności półtora litra, który gwiżdże "Tea For Two", gdy gotuje się w nim woda; nalewam z niego kolejną filiżankę herbaty bezteinowej o smaku jabłkowo-cynamonowym. Przez długą chwilę wpatruję się w elektryczny nóż Black and Decker Handy Knife leżący na ladzie obok zlewozmywaka i włączony do prądu: jest to narzędzie służące do krojenia i dzielenia, z dodatkowymi ostrzami - ostrzem ząbkowanym, ostrzem muszelkowym i rączką z wymiennymi akumulatorkami. Garnitur, który dzisiaj włożę, pochodzi od Alana Flussera. Jest to typowy pofałdowany garnitur z lat osiemdziesiątych, będący unowocześnioną wersją stylu lat trzydziestych. Najciekawsza odmiana tego stylu charakteryzuje się poszerzonymi naturalnymi ramionami, pełnym przodem i rozciętymi plecami. Miękko wycięte klapy powinny mieć szerokość czterech cali, róg klapy powinien znajdować się w trzech czwartych jej długości w kierunku ramion. Prawidłowo uszyte ostro zakończone klapy garnituru dwurzędowego są uważane za bardziej eleganckie niż klapy z wycięciem. Nisko umieszczone kieszenie marynarki posiadają klapki z podwójnym wzorem miotełkowym: ponad klapką znajduje się nacięcie ozdobione z każdej strony płaskim, wąskim kawałkiem materiału. Cztery guziki tworzą nisko umieszczony kwadrat, ponad którym - w miejscu przecięcia klap - znajdują się jeszcze dwa guziki. Spodnie mają zakładki i są mocno wcięte, tak aby stanowiły jedną linię z szeroką marynarką. Poszerzony pas jest nieco wyższy z przodu. Umieszczone pośrodku pleców podkładki do szelek sprawiają, że spodnie są dobrze dopasowane z tyłu. Nakrapiany jedwabny krawat został zaprojektowany przez Valentina Couture. Wkładam nogi w krokodylowe pantofle od A. Testoniego. Ubieram się mając włączony telewizor. Oglądam The Patty Winters Show. Dzisiejszymi gośćmi są kobiety o wielu osobowościach. Na ekranie ukazuje się starsza pani z nadwagą.
Patty pyta zza kadru:
- Czy to jest schizofrenia? O co w tym chodzi? Powiedz nam.
- Nie, och nie. Osoby o wielu osobowościach nie są scliizofrenikami - mówi kobieta potrząsając głową. - My nie jesteśmy niebezpieczni.
- No cóż - zaczyna Patty stojąc pośród publiczności z mikrofonem w dłoni. - Kim byłaś w zeszłym miesiącu?
- Przez większą część miesiąca nazywałam się Polly - mówi kobieta.
Ujęcie publiczności: gospodyni domowa ze zmartwioną twarzą - zanim zorientowała się, że jest w monitorze, następne ujęcie bohaterki programu.
- No cóż - ciągnie Patty. - Kim jesteś teraz?
- Teraz... - zaczyna kobieta głosem tak zmęczonym, jak gdyby miała dosyć pytań, jak gdyby odpowiadała na nie już tysiące razy i nigdy nie spotkała się ze zrozumieniem. - Teraz ... w tym miesiącu jestem... kotletem baranim. Przeważnie... jestem kotletem baranim.
Długa pauza. Kamera pokazuje zbliżenie zaszokowanej gospodyni domowej, która potrząsa głową. Inna gospodyni domowa szepcze jej coś na ucho.
Włożyłem dzisiaj krokodylowe pantofle od A. Testoniego.
Wyjmuję płaszcz przeciwdeszczowy z garderoby w hollu i znajduję w niej szalik Burberry oraz pasującą do niego kurtkę z wyszytym wielorybem (coś, co mogłoby nosić dziecko), pokrytą jakąś substancją, która wygląda jak wyschnięty
syrop czekoladowy. Z przodu kurtki widnieje duża plama, ciemniejsza przy kołnierzu. Zjeżdżam windą na dół, nakręcając jednocześnie swojego Rolexa poprzez delikatne potrząsanie ręką. Mówię dzień dobry portierowi, wychodzę na dwór, zatrzymuję taksówkę i jadę do centrum na Wall Street.
Bret Easton Ellis, American Psycho, tłum. Jędrzej Polak, Kraków 2017, ss. 35-43.
0 notes
isawarunner-blog · 7 years
Text
„O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”
Dziś recenzja, którą przygotowałem sobie trochę wcześniej. Spała ona sobie słodko z tyłu mojej głowy mniej więcej przez ostatnie 4 lata...
Tytułem wstępu trzeba wam bowiem wiedzieć, że ze swoim lokalnym środowiskiem biegów ulicznych jestem w zasadzie związany, odkąd istnieje ono w Lublinie. Biegałem jeszcze jako małolat i nie chodziło mi wtedy nawet o wyniki, a za zwycięstwa uważałem ukończenie kolejnego biegu i poznanie nowej puli biegaczy.
Wróćmy jednak do tematu głównego dzisiejszego wpisu, czyli recenzji książki „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Kiedy bowiem o niej mówię, mówię o tym, co kocham.
Jest to książka jednego z tych autorów, których czytam bez względu na wszystko.
„O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”  to autentyczna historia Haruki Murakamiego, który opisuje okres od roku 1982, kiedy sprzedał swój jazzowy bar i poświęcił się pisaniu, a chcąc utrzymać się w formie, zaczął biegać. Po roku treningów przebiegł samodzielnie trasę z Aten do Maratonu. Od tamtej pory zaliczył dziesiątki maratonów i kilka triatlonów, pisząc między wyczynami kilkanaście cieszących się ogromnym uznaniem książek. W książce „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” rozważa wpływ biegania na swoje życie, a przede wszystkim na pisarstwo. Książka jest po części rejestrem treningów, dziennikiem intymnym, pamiętnikiem z podróży, a po części wspomnieniami. Obejmuje czteromiesięczny okres przygotowań do Maratonu Nowojorskiego z roku 2005. Świat Murakamiego oglądany przez pryzmat biegania jest na zmianę zabawny i otrzeźwiający, radosny i filozoficznie zadumany, ale nade wszystko odkrywczy – zarówno dla tych, którzy biegają i nie czytają, jak i dla tych, którzy czytają, a nie biegają.
Książka ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie również ze względu na to, że autor mimo sporej różnicy wieku między nami posługuje się znanym mi kodem kulturowym. Czytaliśmy te same książki, słuchaliśmy tych samych płyt, i z każdą jego książką czuję swoistą więź. Jest to ten sposób pisania, który sprawia, że mimo, iż Japonia jest tak odległym dla mnie światem, czuję się, jakbym tam był.
„O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, to książka osobista, pamiętnik, w którym ten wycofany i zamknięty w sobie człowiek opowiada o tym, co jest dla niego istotne, co jest częścią składową jego życia. Ta niewielka pozycja jest dla mnie wielką inspiracją i książką, w której splatają się dwie moje pasje – literatura i bieganie.
Owszem, Murakami to nie Bukowski czy Fitzgerald – je ryby, warzywa, biega i zdrowo się odżywia. Jego książka to zapiski z lekcji, jakie odebrał przez całe swoje biegowe życie. Mówi w niej o zmaganiu się ze słabościami, z ciałem, które się starzeje, które powoli się rozpada i o próbach pogodzenia się z tym. Nie ma tam lamentowania, nie ma utyskiwania na taką, a nie inną konstrukcję świata, jest potrzeba wprawiania ciała w ruch, by jak najdłużej było w formie. Jest aktywność, podążanie za marzeniami, jest życie zgodne z własną, wewnętrzną potrzebą.
Murakami jest mi osobiście bliski. Jest samotnikiem, potrzebuje samotnego biegania, gdyż pozwala mu to zachować w życiu zdrową równowagę. I o tej samotności, o zmaganiu z samym sobą pisze najwięcej. Jest dla mnie w tej opowieści coś kojącego i porywającego zarazem. Murakami jest lakoniczny, oszczędny w słowach. Fakty i informacje okrasza niewielką ilością komentarza, zawsze jednak trafia w sedno. Jego książka jest dość refleksyjna, wspomnieniowa. Autor w typowy dla siebie sposób opisuje okoliczności różnych biegów, swoje własne doświadczenia. Jest w tej prostocie magia i spokój, rozlewający się jak wielka, niespiesznie płynąca rzeka. Tego spokoju i tej magii szukam w życiu i w moim bieganiu...
Książka Murakamiego nie traktuje o rywalizacji, nie ma tam porad treningowych, planów, skrzętnie podawanych osiągnięć. Czy więc jest to książka dla każdego? Trudno mi to ocenić. Na pewno jest dla fanów Murakamiego, bez względu na to czy już biegają, jeszcze nie biegają, czy też w ogóle nie mają takiego zamiaru. Jest to też książka dla biegaczy, pokazująca, że w bieganiu nie zawsze chodzi o wynik, że to filozofia na całe życie, filozofia prostoty, słuchania siebie, prób zmagania się ze swoim ciałem, ale też traktowania siebie z łagodnością i zrozumieniem, a wreszcie filozofia radości. Nie ma tu motywujących haseł, jakimi ludzie zasypują obecnie portale biegowe, a które wprawiają mnie w głęboką konsternację. Murakami prócz maratonów ma na koncie triatlon, bieg na 100 km, biegi wysokogórskie. Dla mnie to zestaw wyzwań do podjęcia. Niewiele rzeczy motywuje i inspiruje mnie tak, jak ta pozornie nudna historia o biegającym pisarzu, fanatyku zdrowego życia.
Podczas mojego pierwszego maratonu dużo myślałem o tej książce. I było to fantastyczne doświadczenie. W głowie jak mantra kołatała mi myśl: „Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest wyborem”. I wreszcie zrozumiałem głębię tych zdań. Bo można przecież biegać, żeby móc jeść więcej ciastek; biegać dla wyniku; biegać, bo to modne; biegać, żeby coś komuś lub sobie udowodnić; biegać, bo się lubi. Można też przez to bieganie żyć, i to żyć lepiej, pełniej, prawdziwiej, a nade wszystko w zgodzie ze sobą i ze światem.
Życzę wszelkiego dobra fanom Murakamiego i biegaczom.
Szczegółowe informacje:
– liczba stron: 192
– ISBN: 978-83-7495-806-6
– data wydania: 7.05.2010
– tytuł oryginału: What I Talk About When I Talk About Running
– tłumaczenie: Jędrzej Polak
Moja ocena: nieprzypadkowe, nieobiektywne 6/5 butów jako pierwszy taki przypadek w naszej skali
P.S. Polecam czytać z „biegowcami” na nogach i w tempie maratońskim ;)
0 notes