Tumgik
pop-culture-diary · 9 days
Text
Królowe rządzą w Warszawie
Tumblr media
"Six" Teatr Syrena
Premiera: Warszawa, 9 września 2023
Reżyseria i choreografia: Ewelina Adamska-Porczyk
Scenariusz i muzyka: Toby Marlow i Lucy Moss
Tłumaczenie: Jacek Mikołajczyk
Kostiumy: Krystian Szymczak
Występują: Olga Szomańska, Izabela Pawletko, Marta Burdynowicz, Małgorzata Chruściel, Anna Terpiłowska, Natalia Kujawa, Agnieszka Rose, Marta Skrzypczyńska, Aleksandra Gotowicka
Zespół muzyczny: Agnieszka Szczepaniak, Marta Sobczak, Joanna Dudkowska-Urbaniak, Martyna Sołtysik, Magdalena Czwojda, Katarzyna Garncarek, Monika „Mariliss" Konecka, Joanna Purzycka, Justyna Mikrut, Anita Zawadzka
Zdjęcia: oficjalne materiały promocyjne musicalu "Six" są własnością Teatru Syrena w Warszawie
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 10 września 2023 i wywiadu z twórcami z 15 września 2023
Stało się. We wrześniu miała miejsce chyba najbardziej wyczekiwana premiera sezonu (potwierdzone sondażem na Instagramie musicalna.pl) i do Teatru Syrena w Warszawie zawitało sześć angielskich królowych. To pierwsza premiera tego musicalu w kontynentalnej Europie, ogromne osiągnięcie dla polskiej sceny musicalowej i teatru, który jeszcze dziesięć lat temu wcale z musicalów nie słynął.
Ale zacznijmy od początku. „Six” to spektakl o sześciu żonach Henryka VIII, które spotykają się na scenie, by konkurować o tytuł tej, którą ich wspólny mąż najbardziej skrzywdził. Każda z nich wykonuje po jednej piosence, opowiadając o swoim życiu i próbując przekonać koleżanki, że to ona powinny wygrać. Utwory bazują na twórczości najsłynniejszych piosenkarek ostatnich dekad, włączając w to:
Beyoncé (Katarzyna Aragońska),
Avril Lavigne i Lily Allen (Anna Boleyn),
Adele i Sia (Jane Seymour),
Nicki Minaj i Rihanna (Anna z Kleve),
Ariana Grande, Miley Cyrus i Britney Spears (Katarzyna Howard),
Alicia Keys i Emeli Sandé (Katarzyna Parr)
Poza tym panie śpiewają trzy piosenki razem, jedną na początku, jedną w środku i jedną na koniec spektaklu.
Mimo takiego punktu wyjścia, spektakl ma bardzo feministyczny wydźwięk i skupia się na kobiecej solidarności i przepisaniu historii (czy raczej herstorii), tak by odzwierciedlała punkt widzenia królowych, a nie mężczyzny, który je skrzywdził. Jak to panie zastanawiają w pewnym momencie, czy to one są znane z bycia żonami Henryka, czy Henryk z tego, że miał sześć żon?
A co to były żony! Spektakl przedstawia nam sześć wspaniałych, silnych kobiet, które zagrać mogą tylko wspaniałe aktorki. Każda rola wymaga innego stylu śpiewania, a wszystkie panie radzą sobie z nimi brawurowo.
Rozwiedziona: Katarzyna Aragońska (Agnieszka Rose) to hiszpańska księżniczka, pierwsza żona Henryka, którą mąż porzucił po dwudziestu czterech latach małżeństwa. Aragon w wykonaniu Rose aż kipi ze złości, że śmiano ją tak potraktować. Od początku do końca uważa się za jedyną i prawowitą królową i jest w tym wprost wspaniała. Dumna, pewna siebie i królewska, rozstawia swoje rywalki po kątach, ale potrafi też wejść z nimi w przepychanki. Jest przy tym matką i kilka razy w ciągu spektaklu wspomina swoją córkę Marię.
Stracona: Aleksandra Gotowicka powala jako Anna Boleyn, kobieta dla której Henryk się rozwiódł. Jest pełna energii, trochę wulgarna, wkurzona na Henryka, a jednocześnie nieświadoma konsekwencji swoich czynów. Używa swojego ścięcia jako argumentu w każdej kłótni co prowadzi do bardzo zabawnych sytuacji. Boleyn Gotowickiej bawi sposobem bycia i mrocznym poczuciem humoru, ale jest w niej też coś tragicznego, gdy podczas swojej piosenki dociera do niej, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia, a przecież chciała się tylko zabawić.
Zgon: Jane Seymour (Marta Burdynowicz), trzecia żona Henryka, która dała mu upragnionego syna i wkrótce potem zmarła. Burdynowicz gra ją jako miłą, ciepłą dziewczynę, która się zakochała i była kochana, a jej tragedia polega na tym, że odeszła w chwili największego szczęścia, co w kółko podkreśla. Potrafi też jednak dogryźć koleżankom, punktując, że Henryk po prawdzie pozbył się niektórych z nich, ale on też nie miał z nimi lekko. Tylko ona dostrzega jego dobre cechy, choć w jej interpretacji można się dopatrzyć drugiego dna, wmawiania sobie, że Henryk to dobry człowiek, byle tylko nie zasłużyć na jego gniew.
Rozwiedziona: Anna z Kleve (Marta Skrzypczyńska) to czwarta żona Henryka, z którą monarcha rozwiódł się, gdy tylko ją zobaczył. Skrzypczyńska perfekcyjnie radzi sobie z zagraniem nonszalanckiej, pewnej siebie królowej, która świetnie zdaje sobie sprawę ze swojej urody i inteligencji. Już w swoim monologu z trudem ukrywa zadowolenie ze swojej sytuacji. Jak sama przyznaje w konkursie nie ma szans, bo jej życie było wspaniałe. Skrzypczyńska gra ją bardzo dziewczęco, szybko tworzy więź z widownią i w widoczny sposób bawi się swoją rolą i powstaje z tego wyzwolona postać, od której moglibyśmy się uczyć pogardy dla tego co myślą o nas inny ludzie.
Stracona: Katarzyna Howard (Anna Terpiłowska) to piąta żona, która zginęła z ręki męża w wieku 19 lat. Zaczyna swoją piosenkę jako kobieta pewna swej urody i tego jak działa na mężczyzn. Sprawia wrażenie jakby kontrolowała sytuację, ale podając swój wiek zdradza prawdę. Terpiłowska bardzo dobrze oddaje zagubienie młodej dziewczyny, która wciąż szuka tej jednej osoby, która naprawdę ją pokocha, coraz mniej wierząc, że to możliwe. Ale prawdziwe mistrzostwo osiąga pod koniec piosenki, łącząc perfekcyjny wokal z szczerym przedstawieniem zaszczutej, osaczonej kobiety, od której wszyscy mężczyźni w jej życiu chcieli tylko jednego.
Wdowa po: Rywalizację kończy (na wiele sposobów) Katarzyna Parr, ostatnia żona, ta która przeżyła Henryka. Natalia Kujawa kreuje Parr na kobietę zrezygnowaną, świadomą swojej sytuacji i braku wyboru wobec królewskich oświadczyn. Z biegiem piosenki nabiera zadziorności, szczególnie, gdy roztacza przed nami wizję tego co mogłoby się stać, gdyby odmówiła. Szybko wraca do rzeczywistości, ale nawet wtedy stara się przekonać swoje koleżanki i widownię, że to nie o Henryku powinny mówić. Śpiewa o tym czego sama dokonała, a z czym on nie miał nic wspólnego. To też pierwsza z królowych, która jest przeciwna całemu konkursowi i pociąga za sobą koleżanki, zostając ich swoistą przywódczynią.
Doceniam zamysł stojący za zaprojektowanymi przez Krystiana Szymczaka kostiumami polskich królowych. Choć są jedyne w swoim rodzaju, wykonane z błyszczących materiałów i nawiązują do mody z epoki (chociażby podczas dodanie peleryn) jednocześnie można w nich rozpoznać elementy garderoby, które ma w swojej szafie wiele współczesnych kobiet: spodnie garniturowe, kamizelki, topy czy kostiumy biznesowe. Dzięki temu postaci historyczne nie tylko przemawiają do nas współczesnym głosem, ale i wyglądają jak my. Niestety, choć bardzo dobrze przemyślane, kostiumy nie prezentują się zbyt imponująco, a już na pewno źle wypadają w porównaniu z oryginalnymi projektami z West Endu.
Królowe przebierają się tylko na „Dom Holbeina”, a ich nowe kostiumy bardzo ładnie pokazują je jako jeden zespół. Jednocześnie są dostosowane do wymogów aktorek. Każda z postaci ma też swój własny kolor. Aragon prezentuje się królewsko w złotym kostiumie godnym królowej albo prezeski wielkiej firmy. Zachwyca Boleyn i jej zielona sukienka połączona ze skórzaną kurtką. Budzi wrażenie śnieżnobiała suknia Seymour. Kleve prowokuje we wściekło czerwonym kombinezonie. Uwodzi Howard w różu, ze stylizowaną na epokę spódnicą. Lśni w czasem tylko przypominającym wdowią czerń granacie Parr.
Te same kolory zostały też zastosowane przy oświetleniu, a gdy podczas finałowej sceny świecą obok siebie, każdy na swoją królową, wrażenie jest naprawdę powalające. Jestem pod ogólnym wrażeniem całej reżyserii światła, która działa wprost perfekcyjnie, czasem nawiązując też do słynnych klipów artystek, na których twórczości bazują piosenki.
Spektakl jest wystawiany przy minimalnej scenografii, trafnie nawiązującej do wystroju studia telewizyjnego, z widocznym zespołem muzycznym, który zostaje przedstawiony jako damy dworu królowych i stanowi wsparcie zarówno muzyczne jak i mentalne dla swoich królowych.
„Six” to o tyle nietypowy musical, że jego reżyserka (Ewelina Adamska-Porczyk) jest jednocześnie jego choreografką. Każdy ruch perfekcyjnie pasuje do sytuacji, niesie w sobie ogromną energię, jest ciekawy i dokładnie przemyślany. Pomaga też pokazać Szóstkę jako zespół, mimo ciągłej rywalizacji, bo w większości utworów królowe pełnią rolę chórzystek i tancerek drugiego planu, podczas gdy ich koleżanka przeżywa swoją chwilę w blasku reflektorów. Bawią też nawiązania do niemieckiej kultury i historii podczas utworu „Dom Holbeina”.
Muszę jednak przyznać, że największe wrażenie zrobiła na mnie choreografia przy piosence Katarzyny Howard, „Wszystko czego chcesz”. Choreografia pozostaje praktycznie taka sama przy każdym refrenie, ale w miarę zmiany nastroju piosenki i podejścia królowej do opisywanej sytuacji, ruch sceniczny zaczyna wybrzmiewać zupełnie inaczej. Tancerki już nie są dla niej wsparciem, lecz osaczają ją i stają się dla niej klatką.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o tłumaczeniu. Jacek Mikołajczyk stanął przed bardzo trudnym zadaniem, bo jego przekład musicalu „Six” nie jest niestety pierwszym w polskim świecie musicalowym i porównywania po prostu nie da się uniknąć. To powiedziawszy, moim zdaniem tłumaczenie Teatru Syrena stanęło na wysokości zadania. Po pierwsze, bardzo dobrze oddaje tekst oryginału. Jest też zgrabne, płynne i zabawne, zachowując humor, nawet ten nieco bardziej pikantny. Zachwycają nawiązania do polskiej kultury (Arka Tudorów czy Ladies Pank), które zastąpiły hermetyczne lub językowe żarty. Można powątpiewać, czy w dzisiejszych czasach wszyscy widzowie kojarzą Arkę Noego, ale i brak skojarzenia nie zniszczy żartu.
Oczywiście, coś takiego jak tłumaczenie idealne po prostu nie może istnieć. W każdym muszą pojawić się jakieś zgrzyty, lub frazy, które nie każdemu się spodobają. Tak jest też i tutaj, szczególnie kłopotliwa okazała się piosenka Anny Boleyn. Zastanawia ilość anglicyzmów, które pojawiają się w tłumaczeniu i mogą utrudnić zrozumienie całości. To powiedziawszy, jak widziałam "Six" tuż po premierze i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby jeszcze pojawiły się kosmetyczne zmiany w tekście lub interpretacji.
Na koniec chciałabym się odnieść do kampanii reklamowej „Six”. Przeprowadzono ją w większości poprzez social-media, co moim zdaniem było fenomenalnym wyborem przez wzgląd na docelową widownię. Przez kilka tygodni prowadzących do premiery mogliśmy podziwiać materiały zza kulisów, poznawać bliżej obsadę i szczegóły jej pracy. Po premierze Teatr Syrena wypuścił też serię krótkich filmików, w których aktorki opowiadają o swoich królowych i przybliżają ich historię. Polskie „Six” zostało też zauważone przez światowy fandom musicalu, a niektóre aktorki tymczasowo przejmowały kontrolę nad jednym z największych fanpejdży „Six” na Instagramie. Biorąc pod uwagę odzew i fakt, że bilety są wykupione na kilka miesięcy do przodu, kampania zdaje się spełniać swoje zadanie i to bez obklejania połowy miasta plakatami.
Niesamowicie się cieszę, że Teatr Syrena podjął się trudnego zadania jakim jest przeniesienie „Six” na polską scenę i sadzę, że zrobił to w naprawdę mistrzowski sposób. Wszystkie elementy spektaklu perfekcyjnie do siebie pasują i składają się w spójną całość, dostarczając widzowi historię sześciu silnych kobiet, które jednoczą się w próbie przejęcia narracji. Wbrew wrażeniu jakie można odnieść czytając streszczenie, „Six” nie jest spektaklem historycznym, ale bardzo współczesnym, przedstawiającym bohaterki, które równie dobrze mogłyby żyć teraz. Wersja „Six” wystawiana na deskach Teatru Syrena kładzie jeszcze większy nacisk na ten aspekt, chociażby poprzez kostiumy, dzięki którym jeszcze łatwiej jest ujrzeć siebie w którejś z królowych.
Dodatkowo jest to spektakl, na którym widz po prostu świetnie się bawi w rytm chwytliwych piosenek śpiewanych przez świetne wokalistki. Jak na razie widziałam go tylko raz, ale zamierzam to jak najszybciej zmienić, bo to w tym momencie jedna z najlepszych pozycji na warszawskiej scenie musicalowej.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
2 notes · View notes
pop-culture-diary · 27 days
Text
Czego się nie robi z miłości
Tumblr media
"Pas Ilmarinena" Marcin Mortka, wyd SQN
Ocena: 4 / 5
Atak rosyjskich wojsk na Finlandię zastaje Penelopę de Woort, angielską badaczkę w małej fińskiej wiosce. Jej zaniepokojony ojciec postanawia wysłać do pogrążonego w odmętach wojny kraju jej byłego męża, Michaela Tayne’a, by ją odnalazł i sprowadził do domu. Michaelowi towarzyszy Theodore Astley, charyzmatyczny arystokrata, z darem do zjednywania sobie ludzi. W Szwecji dołącza do nich gadatliwy amerykański dziennikarz, Nix Turner. Razem będą musieli zmierzyć się z barierą językową, chłodem, rosyjską armią, a także zjawiskami nadprzyrodzonymi, które bada tajemnicza Biblioteka.
Tak zaczyna się, książka, którą Marcin Mortka wrócił do tematyki II Wojny Światowej z elementami fantastycznymi. Autor nie jest historykiem, ale dobrze się przygotował do zadania, które sobie postawił. Musiał po prawdzie nagiąć kilka wydarzeń, by lepiej pasowały do fabuły, ale ku mojemu zdumieniu przyznał się do tego w posłowiu.
Ogromną zaletą książki są postaci. Świat stworzony przez Mortkę ponownie zaludniają ciekawi, niejednoznaczni bohaterowie, a autor rozdział po rozdziale odkrywa przed czytelnikami kolejne aspekty ich charakteru czy elementy ich przeszłości. Michael Tayne zostaje wciągnięty w wir wydarzeń prosto z Bethlam gdzie z pomocą leków próbował uciec przed własną przeszłością. Z fascynacją obserwowałam jak duch i poczucie sprawiedliwości Michaela budziło się do życia strona za stroną. Tucker to postać jednocześnie irytująca, co wspaniała w swym uporze, ale przede wszystkim naprawdę kompetentna. Najbardziej jednak zaskakuje Astley, który na początku jest przedstawiony jako gadatliwy paniczyk z dobrego domu, by niedługo potem pokazać kręgosłup ze stali i ogromne doświadczenie. Zachwyciła mnie też Penelopa, którą z początku poznajemy tylko z opowieści ojca i wspomnień męża. Kobieta, która pojawia się w fabule odstaje od wizji jaką zdążyliśmy już sobie stworzyć w głowie i dzięki temu jest jeszcze ciekawsza.
To powiedziawszy Rosjanie, którzy pojawiają się w fabule to postaci jednoznacznie negatywne, ludzie ordynarni, którzy nikogo nie szanują ani nie kochają i nie cofną się przed niczym by osiągnąć swój cel. Powoduje nimi rządza zysku, władzy lub po prostu głupota. Główny antagonista, Siergiej Muchalew ma nieco więcej głębi, ale wciąż jest człowiekiem do gruntu złym, choć inteligentnym i potrafiącym wykorzystywać sytuację. Z literackiego punktu widzenia wolałabym nieco bardziej zrównoważone przedstawienie tej nacji, choć nie będę ukrywać, że z satysfakcją czyta się o błędach i głupocie rosyjskiego wojska.
Interesujące są za to relacje między tymi postaciami, zarówno te istniejące, co rodzące się na kartach powieści. Chciałabym też pochwalić nieoczywiste zakończenie, które pozostaje wierne charakterom postaci, a także strukturę książki. Autor co jakiś czas zmienia punkt widzenia między Michaelem, Cedrikiem i Siergiejem, przez co czytelnik wie o wiele więcej niż sami bohaterowie i nie umyka mu żaden szczegół.
Trzeba jednak pamiętać, że „Pas Ilmarinena” to nie tylko powieść przygodowa z elementami fantasy, ale przede wszystkich książka o wojnie, która nie boi się sięgać po trudne tematy i ludzkie tragedie. Marcin Mortka bardzo realistycznie opisuje okrucieństwo rosyjskiego wojska, ale i bezwzględność ludzi przypartych do ściany.
To powiedziawszy, jeden z największych zwrotów akcji wydał mi się nieco zbyt oczywisty, co jednak nie przeszkadzało mi w cieszeniu się lekturą. Mam też wrażenie, że niektóre relacje zostały wprowadzone zbyt szybko i po łebkach, ale liczę na to, że rozwiną je kolejne tomy. Żałuję tylko, że wątek tytułowego pasa pojawia się tak późno. Muszę jednak przyznać, że ta tajemniczość to jedna z większych zalet książki.
Kończąc, „Pas Ilmarinena” to bardzo dobra powieść wojenna z elementami fantastyki, osadzona głęboko w fińskim folklorze. Jej bohaterowie ujmują za serce od pierwszej chwili, a ich przygody śledzi się z zapartym tchem, szczególnie pod koniec. Marcin Mortka stworzył świat pełen tajemniczych artefaktów i gromadzących je stowarzyszeń, w którym można by osadzić niejedną powieść. A ja na pewno będę na nie czekać.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna
0 notes
pop-culture-diary · 1 month
Text
(Nie)idealny "musical" familijny
Tumblr media
"Kalyani: The Musical" Broadway Musical School
Libretto: Agata Biziuk, Dariusz Dudzik, Tomasz Godzisz, Albert Osik
Muzyka, scenariusz i reżyseria: Tomasz Godzisz
Aranżacje muzyczne: Alan Godzisz, Tomasz Godzisz, Szymon Szczot
Charakteryzacja: Marta Ciosek
Choreografia: Rafał Wiewióra
Kierownictwo produkcji: Joanna Pitak
Kostiumy: Karolina Bramowicz
Reżyseria światła: Artur Wytrykus
Scenografia: Agata Stanula
Występują: Dominika Kozak, Dominik Rybiałek, Krzysztof Chorzelski, Wojciech Stolorz, Karolina Kochańska, Łukasz Mazurek, Monika Bestecka, Zuzanna Kotara, Monika Rutkowska, Ewelina Stepanczenko-Stolorz, Klaudia Buczniewska, Katarzyna Domalewska, Gabriel Dubiel, Marta Jakubowska, Żaneta Rus, Kuba Wawrzyniak, Magdalena Cupryś, Bartłomiej Kamiński, Sara Kaźmierska, Damian Zawadzki, Sara Godzisz, Zofia Klimaszewska, Aleksandra Kołodziej, Anna Rogowska, Alan Godzisz, Adrian Załęgowski
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 19 marca 2024
Zastanawialiście się kiedyś skąd się biorą aktorzy musicalowi? Gdzieś przecież muszą nauczyć się śpiewać i tańczyć, często w tym samym momencie. Broadway Musical School to właśnie takie miejsce gdzie dzieci i młodzież zainteresowana światem musicalu może się szkolić od najmłodszych lat, by kiedyś lśnić na scenach najsłynniejszych teatrów muzycznych. Ale wcześniej zaznajamiają się z aktorstwem w autorskich spektaklach, takich jak właśnie „Kalyani”.
W baśniowej krainie przychodzi na świat córka wodza spokojnego plemienia Tanaho, waleczna Kalyani. W dniu jej dwunastych urodzin szaman przepowiada, że wybranek jej serca pozbawi plemię wodza, rodzice postanawiając więc odesłać dziewczynkę daleko, by uniknąć tragedii. Tymczasem starszyzna wioski knuje, by pozbawić wodza władzy i przejąć jego pozycję. Ich plany wchodzą w życie, gdy po latach Kalyani powraca w rodzinne strony, w towarzystwie swojego narzeczonego Noah.
W zamyśle to może niezbyt nowatorska historia, ale na jej bazie można by stworzyć wciągający spektakl, w którym zakochałyby się i dzieci i dorośli. Niestety, libretto to największy problem „Kalyani”. To spektakl pełen fabularnych głupotek i niepotrzebnych wątków, które urywają się w połowie. Żeby nie być gołosłownym: Kalyani zostaje odesłana z domu w wieku dwunastu lat, lecz gdy widzimy ją jako dorosłą kobietę, zupełnie nie pamięta swojego domu rodzinnego czy rodziców (choć jak wspominają jej przyjaciółki, rozmyśla o zostaniu królową), co wydaje mi się mało prawdopodobne. A wystarczyłoby, żeby przepowiednię wypowiedziano, gdy była znacznie młodsza.
Co jakiś czas widz łapie się na tym, że ogląda motyw świetnie mu znany. Pierwsza sekwencja na przykład uderzająco przypomina „Krąg Życia”, piosenkę wprowadzającą zasady rządzące światem przedstawionym i kończącą się prezentacją głównej postaci. Motywem przewodnim sztuki jest natomiast samosprawdzająca się przepowiednia. O ile jednak antyczni dramaturdzy używali jej by powiedzieć coś o człowieku, „Kalyani” korzysta z tego wątku całkowicie bezrefleksyjnie, choć wystarczyłoby poddać słowa przepowiedni re-interpretacji pod koniec drugiego aktu. Twórcy się na to nie zdecydowali, co boli o tyle bardziej, że przez większość spektaklu ma się wrażenie, że sposób sformułowania przepowiedni będzie miał znaczenie. Niestety, twórcy wybrali najprostszy sposób rozwiązania całej sytuacji, który niestety niekoniecznie pasuje do samej przepowiedni. Gdyby inaczej ją ujęto zarówno emocje jak i przesłanie mogłoby lepiej wybrzmiewać. W efekcie sztuka prezentuje się jak zlepek źle wykorzystanych wątków z innych, lepszych historii.
Wiele scen jest w tym spektaklu po prostu niepotrzebnych. Najbardziej boli fakt, że wiele z tych wątków zaczyna się bardzo obiecująco, by ostatecznie całkowicie zaprzepaścić swój potencjał. Kalyani zostaje wychowana na wojowniczkę, lecz poza jedną sceną treningu nigdy nie walczy, a nawet nie nosi ze sobą broni. Pojawia się motyw wyganiania demonów, które opanowują ludzi, ale ma na celu tylko wprowadzenie Noah, którego Kalyani, wychowanka jego dziadka, mogła spotkać na wiele innych sposobów.
Denerwuje też sposób przedstawienia relacji Kalyani i Noah. O ile wątek miłości od pierwszego wrażenia często pojawia się zarówno w baśniach jak i musicalach, ten spektakl nie poświęca ani chwili by pokazać co dokładnie połączyło młodą parę, co w sobie widzą, co mają wspólnego. Ich duet miłosny jest pełen pustych frazesów, ale nie zawiera niczego konkretnego. A gdy Noah rozpacza za Kalyani, stwierdza, że będzie tęsknił za jej… włosami.
Jeśli chodzi o scenariusz, to nie dość, że brakuje mu kreatywności, ale i często pojawiają się w nim wypowiedzi w nierozpoznawalnym języku, co na początku skutecznie pomaga stworzyć atmosferę fikcyjnej krainy. Niestety, w miarę jak ilość niezrozumiałych fraz rośnie zabieg przestaje być ciekawy, a staje się irytujący, by ostatecznie doprowadzić mnie do wniosku, że wstawki pojawiają się za każdym razem, gdy scenarzysta nie wiedział co napisać. W połączeniu z bardzo słabymi tekstami piosenek, czasem składającymi się w bezsensowne frazy, całość nie prezentuje się zbyt imponująco.
Warto zauważyć, że „Kalyani” jest bliżej do animacji Disneya niż musicalu. W pierwszym akcie naliczyłam pięć piosenek, w drugim sześć. Miałabym problem z przyporządkowaniem ich do jednego stylu muzycznego, ale nie słychać w nich też motywów plemiennych, a po wyjściu z teatru nie da się powtórzyć ani jednej z nich. Co gorsza piosenek brakuje w najbardziej dramatycznych momentach takich jak pożegnanie Kalyani z rodzicami. Dodatkowo prawie niczym się od siebie nie różnią, z wyjątkiem utworu wiedźmy, perfekcyjnie tworzącego atmosferę i bardzo dobrze wykorzystującego numer taneczny.
Jeśli chodzi o humor, to „Kalyani” próbuje iść w ślady najsłynniejszych animacji z początku lat dwutysięcznych, łącząc treści dla najmłodszych z żartami dla dorosłych. W efekcie dostajemy sztukę pełną nawiązań do kultury popularnej i polityki, które spodobają się jednej widowni, a inną całkowicie zrażą i wywołają wątpliwości, do kogo spektakl próbuje trafić. Pojawił się za to jeden żart specjalnie dla fanów musicali.
To powiedziawszy, ogromnym plusem spektaklu jest grająca dorosłą Kalyani Dominika Kozak, młoda aktorka o powalającym głosie. Nie wątpię, że niedługo zobaczymy jej nazwisko na afiszach największych polskich teatrów muzycznych i nie mogę się już doczekać aż usłyszę ją w bardziej wymagającej roli. Tutaj nie ma niestety zbyt wiele do zagrania. Jak na baśń o wojowniczce i władczyni, „Kalyani” obiera sobie za główną bohaterkę bardzo bierną postać. Podczas spektaklu księżniczka podejmuje tak naprawdę tylko dwie decyzje: tę o przyjęciu oświadczyn i o powrocie do rodzinnej wioski. Mimo wielu potencjalnych powodów nigdy się nie denerwuje ani nie rozpacza, choć scena treningu sugeruje, że ma problem z zachowaniem zimnej krwi.
Wojciech Stolorz i Karolina Kochańska bardzo dobrze sprawdzają się w roli kochających rodziców Kalyani. Aktorów łączy świetna chemia sceniczna, dzięki której ich sceny wypadają najlepiej. Prawdziwe emocje pojawiają się w spektaklu właśnie wtedy, gdy znajdują się razem na scenie. Stolorz perfekcyjnie odgrywa ojca, który jest gotów zaryzykować własne życie, byle tylko zatrzymać przy sobie córkę. Szczególnie dobrze wypada w scenie, gdy przypomina Kalyani rymowankę, której uczył ją w dzieciństwie. Kochańska jest bardzo przekonująca jako matka i żona rozdarta między miłością do dwojga najważniejszych osób w swoim życiu.
Bardzo obiecująco prezentuje się złożona z trzech osób starszyzna, ludzie cyniczni, którzy nie boją się wykorzystywać religii by gromadzić wpływy. Ich konflikt z wodzem mógłby być ciekawym spojrzeniem na walkę między państwem, a kościołem, tym co nowe, a starymi obyczajami. To znaczy gdyby nie napisano ich całkowicie jednowymiarowo i nie pozbawiono ich jakiejkolwiek sprawczości. Postaci zostały przy tym tak przerysowane, że po prostu nie da się brać ich na poważnie.
Przyjaciółki księżniczki nie mają w spektaklu nic do zrobienia z wyjątkiem opowiedzenia widzowi jak szybko i jak głęboko Kalyani zakochała się w Noah, a pozostałe postaci stanowią zaledwie tło. To smutne, bo „Kalyani” może się pochwalić naprawdę sporą obsadą.
Szczególnie widać to w imponujących scenach zbiorowych, które prezentują się bardzo dobrze. Rafał Wiewióra w choreografii postawił głównie na nawiązania do tańców plemiennych rodowitych amerykanów, co sprawnie tworzy klimat spektaklu. Niestety, wykonanie chwilami kuleje, szczególnie gdy młodzi artyści muszą się zgrać nie patrząc na siebie.
Zaprojektowana przez Agatę Stanulę scenografia robi wrażenie. Na scenie powstają różne lokacje, w tym wioski dwóch plemion czy jaskinie, wszystkie profesjonalnie wykonane i wielofunkcyjne. Szczególnie ciekawym pomysłem są lustrzane schody umieszczone po drugiej stronie konstrukcji skalnych, które nie tylko służą postaciom za podesty, ale i odbijają światła reflektorów tworząc coraz ciekawsze efekty.
Dobrze prezentują się też kostiumy. Karolina Bramowicz zaprojektowała stroje dwóch plemion, które pozwalają rozróżnić je już na pierwszy rzut oka.    Obie aktorki grające Kalyani (małą i dorosłą) są ubrane tak samo. Bardzo dobrze prezentują się szczególnie stroje starszyzny. Zawodzą za to rekwizyty, chociażby włócznie, które potrafią rozpaść się podczas choreografii walki. A pamiętajmy, że to dopiero pierwszy dzień drugiego setu. Jestem za to pod wrażeniem efektów specjalnych i oświetlenia.
Podsumowując, widziałam już wiele amatorskich produkcji, zarówno dramatycznych jak i musicalowych. Żadna z nich nie miała takiego budżetu i zaplecza jak „Kalyani” Broadway Musical School.  A jednocześnie żadna tak bardzo mnie nie zawiodła. Reklamy określają go jako idealny spektakl familijny, ale w rzeczywistości bardzo jej daleko do ideału, szczególnie w tej kategorii. Mimo dobrej obsady i niezłego wykonania, „Kalyani” to spektakl o bardzo słabej fabule i jeszcze mniej wyróżniających się piosenkach, praktycznie pozbawiony swojego własnego stylu. A biorąc pod uwagę, że bilety sięgają cen w renomowanych teatrach, to gra naprawdę niewarta świeczki.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
0 notes
pop-culture-diary · 1 month
Text
Solidarność damska
Tumblr media
"Babski wieczór" Marcin Mortka
Ocena: 5 / 5
Sara Kociołkowa to niedoceniana bohaterka sagi o Kociołku. Ta charakterna, silna kobieta pojawia się rzadko, zwykle na początku lub pod koniec każdej książki, ale jej obecność czuje się na każdej stronie, bo i jej mąż nigdy o niej nie zapomina. Jego czułe listy i wieczny niepokój o rodzinę to jedna z największych zalet tego cyklu.
W „Babskim wieczorze” Sara może wreszcie lśnić, nie przyćmiona przez swojego męża. Opowiadanie rozgrywa się na przestrzeni jednej nocy, którą Kociołek spędza na biwaku z dziećmi, a jego kompani na przeróżnych wyprawach. Sara jest w Gryfie sama… dopóki nie dołączają do niej księżna Yanna, jej bratanica Matylda i Dislai, kapłanka Doli. To co rozpoczyna się jak przyjemny wieczór w gronie znajomych, przybiera jednak nieoczekiwany obrót.
„Babski wieczór” to opowiadanie o kobietach i relacjach między nimi. Ma szczątkową fabułę, ale to akurat w niczym nie przeszkadza, bo Marcin Mortka bardzo dobrze pisze kobiety. Każda z nich ma niepowtarzalny charakter, jest pełna zalet i wad i przede wszystkim bardzo ludzka. Interakcje między nimi także wypadają bardzo realistycznie. Dzięki temu „Babski wieczór” to po prostu świetna rozrywka, pełna śmiechu i radości z przebywania z tymi ciekawymi postaciami.
Opowiadanie ma bardzo kociołkową atmosferę  i idealnie nadaje się na przeczekanie do następnego tomu. Na pewno będę też do niego wracać, by ponownie spędzić wieczór w towarzystwie fajnych dziewczyn z uniwersum Kociołka. A co do punktu widzenia Sary, bardzo chętnie poczytałabym o niej więcej, bo przecież jej życie w karczmie z pewnością jest równie ciekawe co przygody Edmunda i jego kompanii.
Na koniec chciałabym dodać, że po raz pierwszy słuchałam książki z serii o Kociołku w formie audiobooka i jestem zachwycona czytającym go Filipem Kosiorem, który radzi sobie wprost brawurowo i mistrzowsko zmienia głos czytając każdą z bohaterek.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna
0 notes
pop-culture-diary · 1 month
Text
Sing, Sing... czyli jazz w piwnicy
Tumblr media
"Dziewczyny jazzu" Teatr Syrena
Scenariusz i reżyseria: Iza Natasza Czapska
Kierownictwo muzyczne: Tomasz Filipczak
Reżyseria światła: Gustaw Trzciński
Kostiumy: Paulina Huczyńska
Przestrzeń: Zuzanna Miladinović
Występują: Monika Mariotti, Justyna Gajczak, Izabela Perez
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 27 lutego 2024
Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że to nie będzie typowa recenzja, bo i „Dziewczyny jazzu nie są typowym spektaklem. To druga odsłona projektu „Mikromusical” realizowanego przez Teatr Syrena. To przeniesienie na polski grunt praktyki prosto ze Stanów Zjednoczonych, gdzie sztuka teatralna prezentowana jest widowni, by ocenić jej potencjał.
Bohaterkami „Dziewczyn jazzu” są trzy wspaniałe kobiety, które trafiły do powojennej Warszawy z różnych stron świata: Carmen Moreno (Monika Mariotti), Jeanne Johnstone (Justyna Gajczak) i Elizabeth Charles (Izabela Perez). Panie spotykają się w kawiarni i tam zastaje je zakaz słuchania jazzu wydany przez partię. To nie pierwszy raz, gdy Teatr Syrena bierze na tapet postaci historyczne, a poprzednie produkcje napełniają mnie optymizmem co do przyszłości i tego spektaklu. Jednakże, choć to bardzo ciekawy okres, nie jestem pewna czy da się na tym zbudować pełnoprawny musical. Bo niestety na ten moment „Dziewczyny jazzu” są po prostu za krótkie i zbyt pośpiesznie przebiegają po życiorysach swych nietypowych bohaterek.
To powiedziawszy, wszystkie panie zostały zagrane przez bardzo charyzmatyczne aktorki, które świetnie sobie poradziły zarówno aktorsko jak i muzycznie. Mam jednak wrażenie, że dano im za mało do zrobienia. Sztuce wyszłoby na dobre zagłębienie się w historię każdej z bohaterek i bardziej szczegółowe pokazanie relacji między nimi.
Jeśli chodzi o muzykę, to w spektaklu wykorzystano jazzowe klasyki z tego okresu, piosenki, które bohaterki z pewnością znały i śpiewały. To świetny sposób na stworzenie atmosfery i przeniesienie Bistra Syrena do lat czterdziestych. Cała sala świetnie się bawiła słuchając brawurowych, pełnych energii wykonań. Tyle tylko, że na atmosferze i dobrej zabawie wkład piosenek się kończy. Nie popychają fabuły do przodu i gdyby ich nie było narracja zbytnio by nie ucierpiała. Mam nadzieję, że przed oficjalną premierą powstaną oryginalne utwory, które powiedziałyby nam więcej o bohaterkach, jednocześnie zachowując jazzowy styl. W całym spektaklu najwięcej dowiedzieliśmy się o postaciach z narracji prowadzonej w ojczystym języku każdej z nich, z napisami wyświetlanymi na ekranie. W pełnoprawnym musicalu te momenty byłyby piosenkami i ich brak dało się odczuć.
 „Dziewczyny jazzu” to spektakl mocno osadzony w realiach wczesnego PRLu, co ma swoje odbicie w kostiumach i scenografii. Bohaterki i muzycy wyglądają jak wyjęte z podręcznika do historii, a połamane płyty winylowe zalegając na scenie sprawiają, że widz całkowicie rozumie ich irytację, gdy zdają sobie sprawę jakie bezpośrednie konsekwencje ma dla nich rządowy zakaz.
Bardzo mi się za to podobało zastosowanie uderzeń młotkiem jako przerywnika. Otóż przedstawiciel władz jest cały czas obecny na scenie, a jego jedynym zadaniem jest uderzanie młotkiem w płyty gramofonowe w kluczowych momentach spektaklu, całkowicie zmieniając wydźwięk sceny, wyrywając postaci i widownię z zamyślenia i przypominając im o wiecznym nadzorze jaki ma nad nimi państwo.
Jak na mój gust „Dziewczyny jazzu” świetnie pasują do Bistra Syrena. Aktorki wchodząc na scenę witają się z widownią jak ze starymi znajomymi, co tworzy niepowtarzalną atmosfer w połączeniu z ich interakcjami z akompaniującymi im muzykami. Całokształt daje widzom poczucie, że na to kilkadziesiąt minut cofnęli się w czasie i sami uczestniczyli w zakazanej sesji słuchania jazzu.
Ciężko jest oceniać „Dziewczyny jazzu” jeśli ma się świadomość jak krótko trwały prace i że to de facto nie ostateczna wersja musicalu. Jestem pełna podziwu dla całego zespołu kreatywnego odpowiedzialnego za ten projekt, wszyscy wykonali kawał świetnej roboty i to w tak krótkim czasie. Stworzyli spektakl rozrywkowy, ale i pełen prawdziwych emocji. Nie jestem pewna jak dokładnie Teatr Syrena zamierza ocenić reakcje publiczności, ale moim zdaniem „Dziewczyny jazzu” to sztuka z potencjałem i na pewno będę obserwować dalsze prace nad tym tytułem.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
1 note · View note
pop-culture-diary · 1 month
Text
[Na bieżąco] Mean Girls (2024)
Komuś kto uważa, że "Dear Evan Hansen" (2021) jest najgorszą adaptacja musicalu radzę obejrzeć "Mean Girls". Tylko trzeba się spieszyć, podejrzewam, że bardzo szybko zniknie z polskich kin.
To po pierwsze źle zrobiony film, pełen dziwnego ruchu kamery, niepotrzebnego slangu, nadmiernego wykorzystania social-mediów, a także kiepskich żartów z łamania czwartej ściany i tego, że jest musicalem. Po drugie (i gorsze dla fanów musicalu) to zła adaptacja broadwayowskiej produkcji, popełniająca prawie wszystkie błędy swoich poprzedników. Mam wrażenie, że twórcy widzieli kiedyś bingo złych adaptacji musicali i potraktowali je jak listę rzeczy do zrobienia.
I nawet perfekcyjna Reneé Rapp jako Regina nie jest w stanie uratować tego filmu.
Jeśli to ma być wyznacznik gatunku, przestaje mnie zastanawiać czemu "Kolor Purpury" nigdy nie wszedł do kin. I nie zdziwię się jeśli "Wicked" także nie dostanie polskiej dystrybucji.
Jestem na tyle sfrustrowana tym co widziałam dzisiaj w kinie, że pewnie będzie z tego pełna recenzja, ale to za jakiś czas. Teatr ma priorytet.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
"Lizystrata" według Andre de la Cruza
Tumblr media
"Lizystrata" Teatr Hybrydy
Według Arystofanesa
Premiera: 6 marca 2024
Adaptacja i reżyseria: Andre de la Cruz
Występują: Julia Bokacka, Nadia Gromska, Kinga Jasiak, Helena Krawiec, Julia Kwiatkowska, Natalia Legat, Jarosław Leśny, Stanisław Malicki, Agata Misiak, Michał Prus, Patrycja Radosz, Bruno Skalski, Aleksandra Tomasik, Antonina Wąsowicz
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 7 marca 2024
"Lizystrata" Arystofanesa (tłumaczona też na polski jako Bojomira czy Gromiwoja) to klasyk greckiej komedii, sztuka, która od stuleci udowadnia że poczucie humoru niezbyt się zmieniło od 2500 lat. Opowiada o współczesnej autorowi wojnie peloponeskiej i tym jak zmęczone wieczną wojną ateńskie kobiety postanawiają wywrzeć presje na swoich mężów i zmusić ich do zawarcia pokoju ze Spartą, odbierając im pieniądze przeznaczone na działania wojenne i odmawiając im wstępu do małżeńskiego łoża. Wkrótce strajkują już wszystkie kobiety, ku wielkiej frustracji mężczyzn.
Nie trzeba specjalnie wnikać w szczegóły, by zauważyć, że to sztuka o głęboko pacyfistycznym wydźwięku, idealnie pasująca do naszych czasów. Nic więc dziwnego, że sięgnął po niego Teatr Hybrydy, decydując się jednocześnie na uwspółcześnienie sztuki, by jeszcze uwypuklić podobieństwo realiów antycznych i obecnych. Niestety, sztuka została uwspółcześniona tylko połowicznie, a świat w niej przedstawiony jest zlepkiem antycznej i współczesnej Grecji. Nie byłoby to specjalnie szokujące (mieliśmy już adaptacje chociażby Szekspira, które nie zmieniały słów, ale umieszczały akcję w czasach obecnych) gdyby w procesie uniknięto chaosu.
Zacznijmy od tego, że Teatr Hybrydy w swojej adaptacji sięgnął po najnowsze i jednocześnie najbardziej kontrowersyjne tłumaczenie tekstu Arystofanesa, publicznie krytykowane przez znawców tematu . Nie zamierzam jednak przeprowadzać analizy tekstu, bo podjął się już tego Paweł Majewski na łamach portalu Kultura Liberalnie[1]. Dość, że w tekście już będącym bardziej peryfrazą niż tłumaczeniem greckiej komedii, Andre de la Cruz poczynił dalsze zmiany, nieodwracalnie zmieniając wydźwięk dramatu.
Komedia to w teatrze greckim sztuka o lekkim, pogodnym tonie, często żartobliwa i kończąca się szczęśliwie. Ta definicja nie zmieniła się zbytnio przez ostatnie kilka tysiącleci. Niestety, "Lizystrata" Teatru Hybrydy komedią nie jest, szczególnie w antycznym tego słowa znaczeniu. O ile zachowano część scen i żartów, to przeplatając je z bardzo dramatycznymi scenami i prawdziwymi relacjami z pola bitwy, zniszczono cały humor. Humor z kolei niszczy dramatyzm poważnych scen. Sceny czysto komediowe, często stosujące żarty o podłożu erotycznym, przepleciono scenami bardzo poważnymi, w których użyto filmiki z prawdziwych protestów czy działań wojennych. W efekcie nastrój sztuki zmienia się raptownie raz po raz, wyrywając widza z ponurego zamyślenia, by wrzucić go prosto w świat lekkiego standupu, w którym komik śmieje się z kobiet czy talk-show z mizoginistycznym prowadzącym.
Stylistyka jest równie niespójna. Współczesnemu językowi towarzyszą zawołania do starogreckich bóstw. Zastosowano też jednocześnie rekwizyty, które mają wprowadzać antyczny klimat jak i wyświetlane z projektora filmy z czasów obecnych. Podobną manierę widać przy kostiumach. Część kobiet ma na sobie sukienki prosto ze sklepu, a inne noszą togi. Pojawiający się później mężczyźni są ubrani całkowicie współcześnie. Jeśli chodzi o kolory, to zarówno w scenografii jak i kostiumach dominuje czerń (tło, podłoga, stroje mężczyzn) i biel (kolumny, naczynia, stroje kobiet). Tylko Atena (co ciekawe ubrana na czarno) ma za atrybut czerwoną szarfę, co podkreśla jej inność i przywołuje na myśl krew.
Należy za to pochwalić reżyserię światła, która perfekcyjnie pasuje do spektaklu i bardzo dobrze przygotowany ruch sceniczny. Zachwycają szczególnie sceny zbiorowe, gdy wszystkie aktorki stanowią jedną, wspólną siłę nie do pokonania.  Co ciekawe w spektaklu występuje pełna dysproporcja sił, pań jest znacznie więcej niż panów, co sprawia, że w chwilach gdy bohaterki sprzeciwiają się teoretycznie silniejszym mężczyznom, widownia czuje potęgę wiążącą się z przeważającymi siłami. Sami mężczyźni przedstawieni są dość niepochlebnie. Nie dość, że od lat walczą w bezsensownej wojnie i nie zamierzają przestać, to jeszcze oblani wodą biegną na skargę do kogoś wyżej postawionego.
Spektakl broni się też świetną grą aktorską. Cały zespół radzi sobie wprost brawurowo. Co ciekawe w każdej scenie Lizystratę gra inna aktorka. Oprócz oczywistych skojarzeń ze Spartakusem, zabieg ten doprowadza nas do wniosku, że ta inteligentna, odważna kobieta, która ujrzała świat niszczony przez wojnę i postanowiła go zmienić przy pomocy miłości, kryje się w każdym. Jeszcze bardziej uwypukla to ostatnia scena, w której jeden z mężczyzn dostrzega prawdę w jej słowach i przyznaje jej rację, także identyfikując się jako Lizystrata.
Szczególnie warto wymienić Julię Kwiatkowską, która idealnie sprawdza się jako wojownicza spartanka. Gdy stoi na czele armii kobiet, dumna i pewna siebie, odnosi się wrażenie, że sama jedna dałaby radę wszystkim przeciwnikom. Patrycja Radosz prezentuje dość niecodzienną wizję bogini Ateny, niestłamszonej przez ludzkie zasady czy konwenanse. Stanisław Malicki bardzo dobrze odgrywa ateńskiego dowódcę, który siląc się na spokój próbuje rozmawiać z protestującymi kobietami, by ostatecznie przyznać im rację w najbardziej emocjonalnym momencie spektaklu.
Głównym przesłaniem spektaklu jest chyba najbardziej znane hasło antywojenne, „Make Love, Not War” czyli w wolnym tłumaczeniu: „Czyń miłość, nie wojnę”, bardzo dobrze pasujące do komedii Arystofanesa. Niestety, podano je widzom całkowicie zapominając o subtelności. W kluczowej scenie powtarza je kilka postaci, raz po raz do znudzenia, całkiem jakby twórca adaptacji uważał, że widzowie nie potrafią sami wysnuwać wniosków. Ten zabieg broni się tylko jeśli założymy, że chodzi w nim o podkreślenie, że mimo wypowiadania tych słów raz po raz, wciąż nic się nie zmienia, lecz ja uważam to za nieco naciąganą interpretację.
Podsumowując, przez wzgląd na dokonane w tekście zmiany, spektakl wystawiony przez Teatr Hybrydy ciężko nazwać „Lizystratą” Arystofanesa. Mam wrażenie, że to zlepek dwóch sztuk, lekkiej, pełnej niewybrednych żartów komedii, która pozostawia nadzieję na przyszłość, i ciężkiego dramatu o okrucieństwach wojny, który kończy się przesłaniem, że strajki taki jak ten Lizystraty, będzie trzeba urządzać po wiek wieków, bo sytuacja nigdy się nie zmieni. I choć oba z tych spektakli chętnie bym obejrzała, ich połączenie nie wypada zbyt dobrze mimo ogromnego wysiłku i talentu całej obsady.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
[1] https://kulturaliberalna.pl/2023/03/28/pawel-majewski-recenzja-lizystrata-arystofanes-nowy-przeklad-tlumaczenie/
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] Once
Dziś "Once", ponownie a prawie jak po raz pierwszy bo od mojej ostatniej wizyty minęło ładnych parę lat.
To spektakl nietypowy choćby dlatego że nie ma w ogóle orkiestry, a muzykę grają sami aktorzy. Efekt jest wprost piorunujący, utwory które może nie zachwycają na płycie, ożywają na scenie, a energia prawie rozsadza salę
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
Żyli długo i...
Tumblr media
"Zniszczenie i odnowa" Leigh Bardugo, wyd. MAG
Ocena: mocne 4 / 5
Po dwóch pierwszych częściach trylogii o griszach, po trzecią sięgnęłam z pewną obawą. Niepotrzebnie. „Zniszczenie i odnowa” to bez wątpienia moja ulubiona odsłona cyklu o Alinie Starkov, głównie dlatego, że nie popełnia błędów, za które krytykowałam poprzednie odsłony tej serii.
Książka zaczyna się tam, gdzie skończyło się „Oblężenie i nawałnica”.  Po katastrofalnej konfrontacji ze Zmroczem Alina dochodzi do siebie w podziemnej kryjówce Apparata nasłuchując plotek o księciu Nikołaju i jego walce o odzyskanie tronu. Planuje ucieczkę i poszukiwania żar ptaka, ostatniego amplifikatora Morozova, który pozwoli jej raz na zawsze pokonać Zmrocza, zniszczyć Fałdę i przywrócić pokój w Ravce.
„Zniszczenie i odnowa” to książka w której cały czas coś się dzieje. Kolejne wydarzenia następują jedno po drugim, bez dłużyzn czy ociągania się. Pojawia się też sporo mniej lub bardziej niespodziewanych zwrotów akcji. Widać, że autorka miała naprawdę ciekawy i dobrze przemyślany pomysł na finał swojej serii, choć ciężko mi uwierzyć, że od samego początku „Cienia i kości” wiedziała dokładnie do czego zmierza. Ku mojemu zadowoleniu nie posunęła się do najbardziej oklepanego zwrotu akcji, choć sugerowała to przez chwilę.
Zmrocz pozostaje perfekcyjnym złoczyńcą, zarówno groźnym jak i godnym współczucia. Wciąż jest o krok przed swoimi przeciwnikami i jasno i wyraźnie daje Alinie znać, że nie cofnie się przed niczym by osiągnąć swój cel. A jednocześnie pozostaje w nim coś boleśnie ludzkiego, o czym autorka nie pozwala nam zapomnieć.
Relacja Mala i Aliny, która denerwowała mnie przez poprzednie dwa tomy, tu wybrzmiewa bardzo dobrze, jest dojrzalsza i spokojniejsza, a para powoli uczy się ze sobą rozmawiać. To powiedziawszy zastanawia mnie jakby zareagował Mal, gdyby pewne sprawy nie poszły po jego myśli. Trzeba mu jednak przyznać, że nie obnosi się ze swoim szczęściem, potrafi okazać współczucie i być dla Aliny wsparciem.
Tak jak i w poprzednich tomach, Leigh Bardugo bardzo mądrze pokazuje co pożądanie coraz większej mocy robi z człowiekiem i do czego jest w stanie się posunąć w chwili desperacji. Alina jest przerażona tym jak bardzo pragnie żar ptaka, mimo świadomości z czym wiąże się przejęcie jego mocy.
W recenzji poprzedniego tomu narzekałam na liczne postaci drugoplanowe, które nie zostały szczegółowo przedstawione. Tym razem Leigh Bardugo ograniczyła drużynę Aliny, ale wreszcie poświęciła trochę czasu, by czytelnicy mogli poznać każdego jej członka. Pociągnęła też dalej wątek Genyi i Davida i to naprawdę brawurowo. Nawet Zoya przestała być jednowymiarową wredną dziewczyną, a stała się postacią z krwi i kości. Nikołaj pozostaje moją ulubioną postacią, szkoda tylko że w tym tomie pojawia się zdecydowanie rzadziej.
Łatwo byłoby doprowadzić do zbyt szczęśliwego zakończenia, które spłyciłoby całą trylogię. Leigh Bardugo udało się tego uniknąć i w efekcie dostaliśmy słodko-gorzką historię o równowadze i tym, że dwie rzeczy nie mają końca: wszechświat i ludzka zachłanność. To moim zdaniem bardzo dobra decyzja, choć prowadzi też do pytania… co zrównoważy wydarzenia z ostatnich rozdziałów? Leigh Bardugo zakończyła historię Aliny Starkov i Mala Oreceva, ale zostawiła naprawdę dużo furtek do kontynuacji, w których może odpowiada na to pytanie. Nie ukrywam, że choć po „Oblężeniu i nawałnicy” zupełnie mnie nie interesowały, po tym tomie jestem ich ciekawa.
Na koniec wspomnę jeszcze o opowiadaniu załączonym do mojego wydania „Demon w lesie” pozwala nam na chwilę zajrzeć w przeszłość Zmrocza. Poznajemy go jako trzynastoletniego chłopca, który całe życie spędził uciekając przed niebezpieczeństwem. Chłopca tęskniącego za stabilizacją i budowaniem relacji międzyludzkich. To krótka, ale bardzo mocna historia tłumacząca co dokładnie pcha głównego antagonistę, po której nigdy nie spojrzy się na niego tak samo.
Podsumowując, „Zniszczenie i odnowa” to perfekcyjne zakończenie cyklu, pełne akcji, emocji i fascynujących postaci, które wreszcie mogliśmy dobrze poznać. Zauważam ogromny postęp w tym jak autorka prowadzi historię, przedstawia postaci czy nawet w samym stylu jej pisania, co pozwala mi optymistycznie zapatrywać się na kolejne tomy.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] Diuna: Część Druga
Druga część "Diuny" to film epicki. Wszystko tu jest ogromne, począwszy od samej pustyni, po czerwie, budynki czy armie, nie mówiąc już o czasie trwania. W połączeniu z dudniącą muzyką Hansa Zimmera daje to niesamowity efekt. Niestety mam wrażenie, że Denis Villeneuve trochę przeszarżował. Stworzył film widowiskowy i artystyczny do przesady, który przytłacza swoją epickością i gubi w tym wszystkim swój własny sens.
Żałuję, że tak dawno czytałam książkę, bo niestety nie jestem w stanie porównać ekranizacji z oryginałem, a bardzo mnie ciekawi czy Villeneuve sam powprowadzał niektóre rozwiązania, czy też wiernie przeniósł na ekran pomysły Herberta.
To powiedziawszy bardzo podoba mi się sposób przeprowadzenia wątku Chani, choć jednocześnie zastanawiam się jak reżyser wydostanie się z kąta, w który zapędził się jego zakończeniem.
Cieszę się, że zobaczyłam "Diunę: Część Drugą" w kinie. Nie nazwałabym tego seansem, ale raczej przeżyciem. To powiedziawszy nie mam ochoty wracać do tego filmu i bardzo się zdziwię jeśli osiągnie status choć w połowie tak kultowy co "Władca Pierścieni".
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] Dama (2023)
Słowo daję, ten tekst miał być krótki, góra dwa - trzy akapity. Okazuje się jednak, że mam znacznie więcej przemyśleń na temat "Damy" niż mi się wydawało.
Szczerze powiedziawszy nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań. Spodziewałam się prostego akcyjniaka podobnego do "Księżniczki" ("The Princess") z 2022, niezbyt skomplikowanego, ale pełnego ciekawych scen akcji. W skrócie: księżniczki z mieczem zasadzającym się na smoka.
"Dama" mnie zaskoczyła, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Opowieść o Elodie, która by ratować swój lud musi poślubić księcia odległego, bardzo bogatego państwa nie dość, że sprawiła mi masę radości to jeszcze okazała się bardzo sprawnie zrobionym i zagranym filmem. Szczególnie podobały mi się (alfabetycznie):
Atmosfera – twórcy sprawnie budują atmosferę, zarówno na królewskim dworze, jak i potem, gdy Elodie stawia czoła smokowi; film ogląda się trochę jak thriller, trochę jak horror i to działa; film opóźnia pokazanie smoka w pełnej krasie, a gdy ten wreszcie się pojawia jesteśmy już w pełni świadomi tego jakie stanowi zagrożenie;
Efekty specjalne – naprawdę porządne, szczególni ogień robi piorunujące wrażenie;
Forshadowing - pierwsze kilkanaście scen filmu pełne jest momentów i wątków, które nabierają dodatkowego znaczenia po kluczowej scenie ceremonii; nie są jednak na tyle nietypowe, by budzić podejrzenia od samego początku;
Kostiumy – wszystkie kostiumy, które pojawiają się w filmie są zjawiskowe, na pewno kiedyś podkradnę projekty do jakiegoś fanfika
Logika – to niesamowite, ile jest w tym filmie sensu; chcę uniknąć spoilerów, więc powiem tylko tyle, że nic w „Damie” nie dzieje się przez przypadek
Nawiązania do klasyki - scena szykowania Elodie do ślubu z księciem przypomina mi pojawiąjące się już w eposach uzbrajanie bohatera ("arming of the hero”); scena znajduje też swoje odbicie w ostatnim akcie filmu, gdy Elodie szykuje się na ostateczne spotkanie ze smokiem;
Obalanie stereotypów - macocha Elodie z pozoru wydaje się ucieleśnieniem bajkowego stereotypu; dość oschła i wycofana, stale upomina Elodie i jej młodszą siostrę, a po przybyciu do Aurelii jest zachwycona bogatym królestwem i elegancką rodziną królewską; lecz gdy przychodzi co do czego jest w stanie zaryzykować wszystko by chronić pasierbice; to, że gra ją Angela Bassett to tylko dodatkowa zaleta;
Rodzice - w tym filmie rodzice popełniają błędy i biorą za to odpowiedzialność; to nie powinno być tak nietypowe, ale mam wrażenie, że wciąż jest w filmach dla młodzieży;
Show, don't tell - twórcy znają tę frazę i potrafią jej używać; zamiast mówić nam, że Elodie troszczy się o swoich poddanych, poświęcają pierwsze kilka minut filmu pokazując co dokładnie dla nich robi, nie ma tu zbędnej ekspozycji, cały film rozgrywa się bardzo naturalnie;
Smok – ponownie, chcę uniknąć spoilerów, ale smok został przedstawiony wspaniale; od projektu przez animację, sposób porusza się czy dbałość o detale, wszystko działa perfekcyjnie, nie mówiąc już o jego historii i motywacjach;
Zwrot akcji – dama ma trzy główne zwroty akcji, pierwszy można było wydedukować już ze zwiastunów; drugi jest o tyle zaskakujący, że nie spodziewamy się takiej głębi po filmie tego typu, trzeci jest oczywisty, ale bardzo satysfakcjonujący; uwielbiam wszystkie;
Na koniec... podejrzewam, że film trafił na Netflixa 8 marca głównie z powodu dzierżącej miecz Millie Bobby Brown na miniaturce, ale jak na mnie to świetna decyzja, choć z nieco innego powodu. "Dama" to film o kobietach, o ich roli w świecie i o tym jak świat zmusza je do walki, często przeciwko sobie nawzajem. Film bardzo kompetentny, który wie co chce przekazać i robi to sprawnie, bez głupotek fabularnych i irytowania widza. Na pewno do niego wrócę.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
Jak Mark Millar wyobraża sobie komunizm
Tumblr media
"Superman: Czerwony Syn" scen. Mark Miller, rys. Dave Johnson, Killian Plunkett, wyd. Egmont
Ocena: 3 / 5
„Superman: Czerwony Syn” Marka Millara wychodzi z bardzo prostego, a jednocześnie genialnego założenia: co by było gdyby statek z małym Kal-Elem wylądował w ukraińskiej wiosce zamiast w Kansas, a chłopca wychowano według komunistycznych ideałów. Millar teoretyzuje, że dorosły już Superman zostałby prawą ręką Stalina, a ostatecznie jego następcą na czele partii i komunistycznego świata.
Trzeba zacząć od tego, że Millar potrafi pisać Supermana. Jego Człowiek ze stali jest w głębi serca tym samym prostym, dobrym i uczynnym chłopakiem, który przede wszystkim chce pomagać ludziom i nie cofnie się przed niczym by zapewnić im bezpieczeństwo. Jest o tyle niebezpieczny, że święcie wierzy w poprawność swoich czynów. Wychowanie zmieniło tylko jego światopogląd, ale nie ogólne zasady moralne. Dzięki temu nawet czytając jak pogodnie rozmawia ze Stalinem, czujemy, że to nasz Superman, taki sam jak w innych komiksach. Z tym, że pozbawiony wad. Jest supersilny, superszybki, superinteligentny, i tak dalej i tak dalej, co sprawia, że bardzo szybko przestaje być wiarygodny. Warto też zauważyć, że o jego życiu prywatnym nie wiemy właściwie nic, nie znamy nawet imienia, które nadali mu rodzice. Przez cały komiks pojawia się tylko i wyłącznie jako Superman, co jasno i wyraźnie pozbawia go człowieczeństwa.
Co ciekawe Millar pochyla się nad tym jak obecność anioła stróża, który zawsze się pojawi i każdego uratuje wpływa na zachowanie prostych ludzi. Superman w pewnym momencie zwierza się Dianie, że martwi go to jak mało jego poddani uważają na swoje życie, pewni, że ich superbohater przybędzie na czas. To ciekawy, choć nierealistyczny pomysł, bo nawet Superman nie może być w więcej niż jednym miejscu na raz, a ludzie z pewnością zdają sobie z tego sprawę.
Millar bawi się światem przedstawionym, wyobrażając sobie jakie konsekwencje mogłoby mieć nowe pochodzenie Supermana zarówno na niego samego ja i na globalną politykę. Raz po raz puszcza oko do czytelnika, wprowadzając choć na chwilę postaci historyczne w niehistorycznych rolach, jak chociażby prezydent Kennedy i jego druga żona, Norma Jean. Snuje też alternatywne historie znanych i lubianych postaci z asortymentu DC. Hal Jordan zanim zostaje Zieloną Latarnią przechodzi przez prawdziwe piekło w niewoli, a Batman wywodzi się z rosyjskich wywrotowców.
Jednocześnie są rzeczy dla Millera niepodważalne. Superman spotyka Dianę z Themysciry i zyskuje jej szacunek, a także miłość. Wystarcza jedno spotkanie by on i Lois Lane zafascynowali się sobą nawzajem na zawsze (choć obrączka na palcu Lois skutecznie zapobiega ich bliższym relacjom). To powiedziawszy nie ma żadnego wytłumaczenia dlaczego Lois spędza następne kilkadziesiąt lat zafascynowana przywódcą wrogiego reżimu, którego widziała raz w życiu.
I tu docieram do pierwszego dużego problemu. Uniwersum Millara, choć niewątpliwie ciekawe, trzyma się na ślinę. Mam wrażenie, że scenarzysta tak się zafiksował na swoim pomyśle, że pozwolił na powstanie dziur fabularnych, byle tylko doprowadzić do takiego zakończenia jakie mu się marzyło. Rosyjski Batman, choć fascynujący jako postać, budzi więcej pytań niż odpowiedzi. Czemu syn rosyjskich wywrotowców wybrał sobie za symbol nietoperza? A co z Brucem Waynem? Czy w ogóle nie został superbohaterem? A może po prostu wybrał sobie inną tematykę?
Denerwuje sposób przedstawienia Wonder Woman, która pojawia się w komiksie jako naiwna młoda dziewczyna, która ślepo wierzy Supermanowi, a potem zgorzkniała, zdradzona kobieta, która zrobi wszystko by się na nim zemścić. A przecież Diana jest o wiele ciekawszą postacią, ze swoimi własnymi wątkami i ideałami.
Do tego mam wrażenie że Mark Miller nigdy nawet nie rozmawiał z kimś kto faktycznie żył pod butem komunistycznego reżimu. Zbyt lekko podchodzi do teorii, że gdyby tylko odpowiedni człowiek (Superman) stanął na czele i miał do dyspozycji odpowiednią (Brainiac) technologie, komunistyczna utopia byłaby możliwa, choć za pewna cenę (przeciwnicy polityczni po praniu mózgu). Choć ma ciekawy pomysł na wytłumaczenie czemu idealista na miarę Supermana w ogóle stanął na czele partii, zbyt łatwo prześlizguje się po problemach wiążących się z ciężarem władzy i niemożnością rozwiązania ich wszystkich. Dostajemy wzmiankę o głodzie w Ukrainie, ale już nie jak Superman go zwalczył, choć pada sugestia, że tak właśnie się stało.
Najbardziej jednak zirytował mnie jeden ze zwrotów akcji z samego końca komiksu, który moim zdaniem przekreśla wszystko co wcześniej wiedzieliśmy o charakterze Supermana i jego postępowaniu.
***spoilery***
Moim zdaniem zrobienie z Brainiaca wielkiego złego, który zmanipulował Supermana i był faktycznym złoczyńcą, który podporządkował sobie cały świat, bardzo spłyca ogólne przesłanie komiksu. Motyw człowieka, który chce dobrze i zatraca się w tym, sięgając po coraz bardziej okrutne metody wybrzmiewałby o wiele lepiej. Z drugiej strony mnie akurat przypadł do gustu wątek rodziców Supermana i jego podróży z rodzinnej planety na ziemię.
***koniec spoilerów***
To powiedziawszy są w tym komiksie wątki wręcz fenomenalne, jak na przykład sposób przedstawienia Lexa Luthora i jego rywalizacji z Supermanem. Sam Lex jest wspaniale niejednoznaczną postacią. Jesteśmy w stanie wiele mu wybaczyć, bo jest po przeciwnej stronie niż Stalin, a potem tak pochłania nas jego walka z Supermanem, że nie przystajemy by się zastanowić dlaczego właściwie to robi, aż robi się za późno i możemy już tylko docenić jego geniusz.
Komiks utrzymano w dość ciemnej gamie barw, z mocnymi akcentami czerwieni. Kreska perfekcyjnie pasuje do historii, choć niektóre z alternatywnych kostiumów prezentowanych w albumie wydają się znacznie ciekawsze od tych ostatecznie wybranych.
Koniec końców, choć Mark Millar ma świetne wyczucie w kwestii pisania postaci, a założenie początkowe „Supermana: Czerwonego Syna” prezentuje się bardzo ciekawie, jego wykonanie pozostawia wiele do życzenia. O ile czytanie komiksu zapewnia dobrą zabawę i masę radości z wyszukiwania smaczków, jeśli dłużej zastanowimy się nad szczegółami świata przedstawionego, szybko wyłapiemy dziury fabularne. „Superman: Czerwony Syn” mocno mnie zawiódł i nie widzę też żadnego powodu, by do niego wracać.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] Królowa Charlotte
Podobało mi się znacznie bardziej niż "Bridgertonowie" (nie to żebym ich skończyła) głównie dlatego, że oprócz wątków miłosnych były też rozgrywki polityczne, które naprawdę mnie wciągnęły.
Jestem też pod wrażeniem wszystkich aktorów, naprawdę ciężko opisać ile w tym serialu jest talentu... choć najjaśniej lśni oczywiście Lady Dansbury (Arsema Thomas). I król Jerzy (Corey Mylchreest).
Ale tak swoją drogą... Charlotte jest świetną żoną i całkiem niezłą królową, ale rodzicielstwo to jej nie wyszło.
W skrócie, dobrze się bawiłam, ale raczej nie będę wracać do tego serialu. A resztę spróbuję obejrzeć... za jakiś czas.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
(E)lekcyjny show
Tumblr media
"Bitwa o tron" Teatr Syrena
Premiera: 23 kwietnia 2021
Libretto, teksty piosenek i reżyseria: Jacek Mikołajczyk
Muzyka i kierownictwo muzyczne: Tomasz Filipczak
Choreografia: Santi Bello
Kostiumy: Tomasz Jacyków
Scenografia: Jake Smart
Występują: Łukasz Szczepanik, Anna Terpiłowska, Maciej Dybowski / Hubert Waljewski, Albert Osik, Przemysław Glapiński, Michał Konarski, Marcin Wortmann, Agnieszka Rose, Beatrycze Łukaszewska, Katarzyna Walczak, Magdalena Placek-Boryń / Karolina Gwóźdź, Marta Walesiak-Łabędzka, Jacek Pluta / Marek Grabiniok, Piotr Siejka
Zdjęcia: Teatr Syrena
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 18 listopada 2023
Dwa lata nim scenę Teatru Syrena wzięły we władanie angielskie królowe, gościli już na niej inni monarchowie rywalizujący, jak słynna Szóstka, o sympatię widza. Twórcy musicalu o polskich królach elekcyjnych nie ukrywają inspiracji londyńskim hitem, ale „Bitwa o Tron” bez trudu broni się jako całkowicie odrębny spektakl.
Pomysł jest o tyle prosty co szalony. Niech najsłynniejsi królowie elekcyjni rywalizują ze sobą w formacie programu rozrywkowego, występując jeden po drugim ku uciesze gawiedzi, a ważne kobiety z ich życia dostarczają wstęp historyczny i komentują występy niczym jury. Ale spokojnie, panie w składzie: Anna Wazówna (Katarzyna Walczak), Bona Sforza (Beatrycze Łukaszewska), królowa Marysieńka (Magdalena Placek-Boryń) i caryca Katarzyna (Marta Walesiak-Łabędzka) również dostają swój moment (a nawet kilka) w świetle reflektorów. Program prowadzą natomiast najsłynniejsi przywódcy religijni tamtych czasów, ksiądz Piotr Skarga (Jacek Pluta) i ojciec Augustyn Kordecki (Piotr Siejka). Ten wspaniały duet może swobodnie rywalizować najbardziej ikonicznymi parami konferansjerów w historii telewizji, a jego główne zadanie to przeprowadzenie głosowania, w którym pod koniec spektaklu widownia wybierze kolejnego króla.
Ale zacznijmy od gwiazd spektaklu, czyli naszych królów elekcyjnych. Warto zauważyć, wszyscy są sobie równi, co pozwala lśnić aktorom, którzy często grają w Syrenie drugo- lub trzecioplanowe role.
Zaczynamy oczywiście od pierwszego pełnoprawnego (choć krótko nam panującego) króla elekcyjnego, czyli Henryka Walezjusza (Łukasz Szczepanik). Walezy jest w Bitwie o tron kwintesencją stereotypu zniewieściałego francuza, za którego przecież miała go polska szlachta. W mocno sugestywnej piosence „Ja chcę pierwszym być” uwodzi więc Polskę i Polaków, obiecując jej co tylko się da, byle tylko zostać wybranym. Szczepanik prezentuje się tu zjawiskowo, zarówno ruchowo jak i głosowo i natychmiast kradnie serca wszystkich widzów.
Pochodzący z Siedmiogrodu (zwanego też Transylwanią) Stefan Batory (Anna Terpiłowska) aż się prosił o skojarzenie z wampiryzmem. Dostaliśmy więc piosenkę pełną nawiązań do przeróżnych tekstów kultury, w których pojawiają się wampiry. Numerowi „Jak wampir” towarzyszy mroczna atmosfera i zachwycająca choreografia, która sprawia że widz poważnie się zastanawia jakim cudem Anna Terpiłowska jest w stanie jednocześnie śpiewać. Terpiłowska jest jako Batory jednocześnie tajemnicza i władcza, perfekcyjnie panuje nas sceną i widownią, a jej monolog po węgiersku budzi strach widowni.
Zupełnie inaczej został przedstawiony Zygmunt III Waza (Hubert Waljewski), czyli najbardziej zdrowy psychicznie król swej epoki (zdaniem jego siostry, Anny Wazówny). W naładowanej nawiązaniami do popkultury piosence „Najfajniejszy polski król” (chyba najbardziej wpadającym w ucho utworze „Bitwy o Tron”), stylizowany na Eltona Johna Waljewski lśni i to nie tylko od cekinów. Aż kipi energią i radością, a towarzyszy mu chórek złożony z szanownego jury. Ma też imponującą choreografię, łącznie ze staniem na pianinie, na którym przez sporą część utworu wesoło gra.
Choć jego piosenka „Nie chcę być twój” nie jest tak muzycznie porywająca jak utwór jego ojca, Władysław IV (Albert Osik) nadrabia charakterem. To nietypowy przypadek władcy, który ma poczucie, że korona mu się należy jako pierworodnemu synowi poprzedniego króla i nie może się pogodzić z myślą, że szlachta każe mu się prosić o tron. Osik zachwyca, gdy w dramatycznym monologu porusza poważne problemy polskiego ustroju w XVII wieku. Fascynują mnie detale jego choreografii, chociażby fakt, że zawsze gdy unosi dłoń, pokazuje na palcach cyfrę cztery, nakłaniając widownię do głosowania na siebie.
Grany przez Przemysława Glapińskiego Jan Kazimierz ma do zaśpiewania klasyczny showstoper[1] „Padnij i powstań”, po który w pełni można by się spodziewać przerwy. To piosenka patetyczna ponad wszelką miarę, wynosząca do potęgi polski mesjanizm. Glapiński jest tu perfekcyjny; poważny, smutny i porażająco majestatyczny, blaga swój kraj by po raz kolejny podniósł się z popiołów. Za jego plecami widzimy płonące miasto, z którego w pewnym momencie wyłania się stylizowany na feniksa orzeł.
Najbardziej w spektaklu traci niestety Jan III Sobieski (Michał Konarski), którego twórcy obdarzyli balladą śpiewaną w duecie z królowa Marysieńką („Żoneczko”). Po sugestywnym Walezym, przerażającym Batorym, radosnym Zygmuncie, rozdartym Władysławie i epickim Janie Kazimierzu, wypada dość blado, choć to niewątpliwie urocza piosenka, a zarówno Michał Konarski jak i Magdalena Placek-Boryń wznoszą się na wyżyny swego kunsztu, grając parę zakochaną w sobie do nieprzytomności.
Mimo, że jest mniej żywiołowa od eltonowskiego popisu Wazy i mniej majestatyczna od patetycznego wyznania Jana Kazimierza, piosenka „We mnie jest moc” Augusta Mocnego (Marcin Wortmann) jest bez wątpienia najbardziej widowiskową w całym spektaklu i najbardziej zapada w pamięć. Składa się z dwóch części, historycznej, mocno nawiązującej do stylistyki XVIII wieku i współczesnej w formie ostrego metalu. Marcin Wortmann mistrzowsko zmienia style, coraz szybciej i szybciej z każdą zwrotką. Jego August Mocny jest jednocześnie kochającym wojnę metalowcem w czarnej skórze, jak i subtelnym miłośnikiem opery w historycznym stroju, a te przeplatające się osobowości doprowadzają go do coraz większego udręczenia.
W porównaniu z nim nieco blado wypada Stanisław August Poniatowski (Agnieszka Rose). Za to jego piosenka „Chcę cię rozebrać” jest przepełniona grami słownymi, które odnajduje się jeszcze przy dziesiątym czy dwudziestym słuchaniu. Agnieszka Rose potrafi zagrać zarówno szarmanckiego myśliciela, czarującego każdą z królowych, jak i perfekcyjnie pokazać rozpacz i bezsilność człowieka, który do ostatniej chwili łudził się, że uda mu się zmienić swój kraj na lepsze. Zachwyca choreografia Poniatowskiego i towarzyszących mu królowych, szczególnie interakcje króla z carycą Katarzyną, która była przecież kluczową postacią w jego wstąpieniu na tron, jak i abdykacji.
Warto też wspomnieć o umieszczonej po środku spektaklu piosence królowych. „Nowy poczet” to praktycznie manifest feministyczny, wyliczający imiona kobiet, które odegrały kluczowe role w historii Polski. Cieszy mnie wzmianka o nich i fakt, że rola Katarzyny Walczak, Beatrycze Łukaszewskiej, Magdaleny Placek-Boryń i Marty Walesiak-Łabędzkiej nie ogranicza się do dostarczania danych historycznych i pokazywania fascynujących relacji między postaciami historycznymi, które nigdy nie spotkały się w rzeczywistości.
Pokochałam zaprojektowane przez Tomasza Jacykowa kostiumy z „Bitwy o Tron” od pierwszej sceny, gdy królowie wyszli zaprezentować się widzom po raz pierwszy w stylowych dresach. Potem było już tylko ciekawiej. Kostiumy niektórych królów bazują na strojach z epoki (Henryk Walezy i Władysław IV) i najsłynniejszych przedstawieniach każdego monarchy (Jan Kazimierz i Stanisław August Poniatowski), dodając do nich nowoczesne elementy. Inne nawiązują do tematyki utworu (Stefan Batory i Zygmunt III Waza). Oczywiście największe wrażenie robi August Mocny ubrany w dwa kostiumy jednocześnie. Pięknie prezentuje się też jury.
Spektakl używa szczątkowej scenografii (zaprojektowanej przez Jake’a Smarta), składającej się głównie z wyświetlanych z tyłu sceny wizualizacji pasujących do wykonywanej piosenki, czy stanowisk jury stojących tuż przy krawędzi sceny. Zachwyca jednak dobór rekwizytów i ich inteligentnie użycie w choreografii. Mówię tu na przykład o palach towarzyszących występowi Batorego, które odgrywają kluczową rolę w jego popisowym momencie.
Co do Batorego, choć jak wspominałam Anna Terpiłowska jest wprost perfekcyjna jako wampir monarcha, to obsadzenie jej w tej roli może dziwić, nie bardziej niż Agnieszka Rose jako Stanisław August Poniatowski. Niepotrzebnie, zarówno Batory jak i Poniatowski dostali się na tron polski dzięki kobiecie, nic więc dziwnego, że grają ich kobiety.
„Bitwę o tron” odróżnia od innych spektakli (włączając w to podobne strukturalnie „Six”) zaangażowanie widowni w stworzenie zakończenia. Jako że następnym królem elektem zostanie ten, kto otrzyma najgłośniejszą owację, ostatnie kilka minut spektaklu to czysty chaos, podczas którego widownia jasno daje do zrozumienia, kto podbił jej serce. To zapewnia element niepewności, idąc do teatru nigdy nie wiemy kto wygra tym razem i będzie mógł zaśpiewać swoją repryzę. A że programy wyborcze wszyscy mają dość podobne, decyduje poziom piosenki i jej wykonania.
Jak już wspomniałam, spektakl wprost roi się od gier słownych i skojarzeń w takiej ilości, że po prostu nie da się wypalać ich wszystkich podczas pierwszego słuchania. Na szczęście w Teatrze Syrena dostępna jest płyta CD z prawie wszystkimi piosenkami. Mimo wielokrotnego (naprawdę wielokrotnego) słuchania wciąż znajduję na niej smaczki których wcześniej nie dostrzegłam, więc to naprawdę dobry wydatek. Program z kolei wydano w formie teczki przewiązanej sznurkiem i zapieczętowanej woskiem, w której środku znajdziemy pojedyncze karty że zdjęciem każdego Króla i jego opisem, a także informacjami na temat realizatorów spektaklu. To ciekawa odmiana od typowych, wydanych w formie książki programów dostępnych na innych spektaklach.
Podsumowując, „Bitwa o tron” to spektakl na którym ciężko się źle bawić. Dowodem niech będzie zaangażowanie widowni w odbywające się pod koniec głosowanie. A jeśli przy okazji uda się zainteresować kogoś polską historią, przemycić trochę wiedzy historyczne i pokazać postaci z dawnych wieków jako prawdziwych ludzi, to tylko lepiej. Oczywiście, nie powinniśmy traktować „Bitwy o tron” jako podręcznika do historii, a nie każdy odnajdzie się w tym typie humoru, ale na to nie da się nic poradzić. Ja w każdym razie jestem zakochana w tym spektaklu i z pewnością jeszcze do niego wrócę.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
[1] Showstopper – piosenka wywołująca tak entuzjastyczną reakcję ze strony publiczności, że przedstawienie trzeba na chwilę przerwać, często ostatnia piosenka przed końcem aktu.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] Dziewczyny jazzu
"Dziewczyny jazzu" budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony jestem pod ogromnym wrażeniem pracy jaką włożyła w niego cała ekipa, szczególnie, że spektakl powstawał ledwo tydzień. Z drugiej, to nie do końca był musical, a przecież jako taki był reklamowany.
To powiedziawszy, bardzo dobrze się bawiłam. Zaciekawiła mnie historia trzech niesamowitych kobiet, które z różnych powodów utknęły w powojennej Warszawie i odskoczni szukają w amerykańskiej muzyce, a klasyczne jazzowe utwory wykonano z ogromną energią i oddaniem. Chętnie zobaczyłabym w co "Dziewczyny jazzu" by się przekształciły gdyby poświęcono im więcej czasu i pracy. Jakie piosenki mogłyby powstać na bazie już istniejącego szkieletu. Jakie wątki jeszcze można by dopisać.
Już nie mogę się doczekać kolejnego mikromusicalu, na pewno się pojawię.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
Lekcja absurdu
Tumblr media
"Lekcja" Teatr Hybrydy Uniwersytetu Warszawskiego
Premiera: 21 lutego 2024
Scenariusz: Eugène Ionesco
Reżyseria: Katarzyna Bargiełowska
Występują: Julia Kwiatkowska, Michał Prus, Julia Pytlik, Patrycja Badosz, Bruno Skalski
Tekst pisany na podstawie spektaklu z 22 lutego 2024
Napisana w 1950 roku „Lekcja” Eugène Ionesco jest uważana za jedno z najważniejszych dzieł teatru absurdu. Opowiada o profesorze przyjmującym w swoim mieszkaniu uczennicę z dobrego domu i porusza tematykę ignorancji, wywierania presji i nadużywania władzy.
Z zasady w spektaklu grają trzy osoby, profesor, uczennica i służąca (Marysia). Teatr Hybrydy Uniwersytetu Warszawskiego podszedł do sztuki Ionesco w dość nietypowy sposób, dzieląc obie role (profesora i uczennicy) między dwoje aktorów, Julia Pytlik i Julia Kwiatkowska wcieliły się w rolę uczennicy, a Bruno Skalski i Michał Prus w rolę profesora. Marysię zagrała Patrycja Radosz. Podoba mi się ten podział, bo pozwala postrzegać postaci jako archetypy zamiast jako jednostki.
Obie Uczennice są grane dość podobnie, jako dobrze wychowane panienki z dobrego domu, które odebrały już pewne wykształcenie, wciąż nie radzą sobie z niektórymi tematami. Mam jednak wrażenie, że wersja Julii Pytlik sprawia wrażenie znacznie młodszej, co w kontekście zapewnień o zdanej maturze czyni z niej dziecięcego geniusza. Widać też u niej większy strach przed Profesorem. W porównaniu z nią Julia Kwiatkowska zagrała swoją postać trochę doroślej. Po jej postaci nie widać lęku, bardziej frustrację bólem uzębienia i tym, że Profesor ignoruje jej problemy.
Z kolei odtwórcy ról Profesora postanowili poprowadzić tę postać na dwa zupełnie różne sposoby, choć obaj przedstawiają go jako człowieka, który szybko się nakręca i ma skłonności do nie do końca jasnych wywodów, które niekoniecznie mają związek z rzeczywistością. Wywodami tymi przykrywa swoją własną ignorancję w wielu sprawach.
Pierwszy (Bruno Skalski) od samego początku wywołuje mieszane uczucia. Z pozoru nadmiernie miły i uczynny, ma w sobie jednak coś niepokojącego. Uporczywie próbuje przekazać Uczennicy Informacje, szczerze cieszy się z każdego jej sukcesu i równie szczerze frustruje się, gdy dziewczyna nie potrafi pojąć wydawać by się mogło prostych konceptów. Drugi profesor (Michał Prus) jest za to przerażający w swym chłodnym, profesjonalnym podejściu do lekcji. Przyznam, że jego rola jest o tyle ciekawsza, że ma też okazję zagrać Profesora podczas całkowitego załamania, zagrać niepewność, strach i błaganie. I radzi sobie z tym brawurowo.
Jednak show kradnie Patrycja Radosz jako Marysia. Wspaniale surowa przez większość spektaklu (zarówno w zachowaniu jak i wyglądzie), jednocześnie jasno pokazuje swoją troskę o profesora. Z jednej strony upomina go i próbuje go powstrzymać przed straceniem nad sobą kontroli, a jednak jest mu całkowicie oddana, pozwala mu powtarzać wciąż ten sam cykl, pomaga mu bez względu na wszystko, a nawet cieszy ją cały proces. Radosz odgrywa tę skomplikowaną rolę fenomenalnie, jej uśmiech, który zakańcza cały spektakl, uważam za jego najlepszy element. Na całkowicie beznamiętnej twarzy robi piorunujące wrażenie.
Teatr Hybrydy od samego początku spektaklu świetnie radzi sobie z tworzeniem atmosfery. Muzyka nie tylko pomaga ustalić czasy, w których rozgrywa się spektakl, ale i buduje uczucie niepokoju, które tylko wzmaga się za każdym razem, gdy ją słyszymy. W połączeniu z krwawymi śladami rąk na tablicy i zachlapanym krwią fartuchem Marysi, widownia pozostaje w ciągłym stanie napięcia od samego początku, aż do końca spektaklu.
Jeśli chodzi o ruch sceniczny, widać tu pewną zamierzoną dychotomię. Z jednej strony aktorzy poruszają się wyłącznie w linii prostej po dokładnie rozplanowanych i wyrysowanych kredą na początku spektaklu liniach. Z drugiej ruch jest często przerysowany, szczególnie gdy profesor rozpoczyna swoje wykłady i coraz bardziej zaplątuje się w wywodach. To powiedziawszy zachwycił mnie sposób pokazania różnic między językami. Ponieważ aktorzy wymawiają te samo zdanie, uprzednio zaznaczając, że będą je mówić w innym języku, tylko ruchem mogą pokazać różnicę i robią to w bardzo kreatywny i imponujący sposób.
W kwestii scenografii, postawiono na minimalizm. Spektakl rozgrywa się w jednej lokacji, w utrzymanym w ciemnych kolorach mieszkaniu profesora. Na czarnej scenie, przy czarnych ścianach umieszczono jedynie stół, dwa krzesła i tablicę.
W tę ciemną kolorystykę wpisują się też kostiumy obu profesorów (czarne eleganckie buty, czarne spodnie, czarna koszula i biała mucha) i Marysi (ciężkie czarne buty, czarna spódnica, czarna skórzana kurtka). W porównaniu z nimi, jasnowłosa, ubrana w białą bluzkę i granatową spódnicę uczennica wygląda jakby pochodziła z innego świata. Dominują trzy kolory, czarny, biały i czerwony, który choć jest obecny od samego początku, nabiera pełni znaczenia dopiero pod sam koniec spektaklu.
By dopasować się do preferowanego przez siebie formatu i nie przekroczyć godziny, Teatr Hybrydy poddał sztukę Ionesco pewnym skrótom, które z zasady działają dość skutecznie. Jednakże mam wrażenie, że zbyt wiele wycięto z lekcji arytmetyki, gubiąc tym samym wątek coraz większego zapętlania się w coraz trudniejszych działaniach.
Podsumowując, choć nie zgadzam się z niektórymi decyzjami kreatywnymi podjętymi przez Teatr Hybrydy, bardzo podobał mi się zamysł podzielenia ról. Jestem też po dużym wrażeniem młodych aktorów, których miałam przyjemność zobaczyć w zeszły czwartek i na pewno będę śledzić ich dalsze kariery.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
0 notes
pop-culture-diary · 2 months
Text
[Na bieżąco] next to normal
Czwarty raz na "next to normal", a ten spektakl wciąż mnie zaskakuje. Wciąż wyłapuję coraz to nowe detale, które sprawiają że coraz bardziej zakochuje się w tym musicalu i jego wykonawcach.
A co ważniejsze wciąż powala mnie ten sam ładunek emocjonalny i jeszcze przed wyjściem z teatru planuje kolejną wizytę.
1 note · View note