Tumgik
#między wierszami
bridzhbard · 5 months
Text
Albo go ko­cha albo się upar­ła.
Na do­bre, na nie­do­bre i na li­tość bo­ską. (c)
Wisława Szymborska
Tumblr media
5 notes · View notes
serafinkaaa · 2 months
Text
@thesuicidalone - kto zna, ten wie, dawno nie funkcjonuje
Moje Tumblry:
@serafinkaaa - główny
@pieknakatastrofaa - pamiętnik między wierszami
@hierarchiaantypatii - zbiór wybranych wierszy
@aptekaserafinki - apteka
@qa-serafinki - pytania i odpowiedzi w jednym miejscu
@thesuicidaloneofc - encyklopedia zaburzeń i chorób psychicznych
Kontakt:
Telegram - @serafinkaaa9 (only secret chat)
NGL - https://ngl.link/serafinka91
Serafinka <3
32 notes · View notes
Text
Umiesz czytać między wierszami?
2 notes · View notes
deathissolution · 1 year
Text
Czytaj
jebać
między
rób swoje
wierszami
3 notes · View notes
lordobibok · 2 years
Text
"między wiersz"
chciałem powiedzieć jakoś tak między wierszami,
że Twoje ciało pachnie niebieskimi migdałami;
i że oniemiałem zauroczony bezgranic Twymi oczami,
które mienią się błękitu odcieniami niczym oceany.
Lordobibok.
@krolowasniegu84235 💙
2 notes · View notes
robertmatola · 1 month
Text
Ławrow w Chinach, Vestager w USA. Najważniejsze jest ukryte między wierszami
http://dlvr.it/T5SfPW
0 notes
strupy · 2 months
Text
piszę list do siebie
żebyś mógł przeczytać między wierszami o żalu i zgubionej nadziei kiedy wiara zamieniła się imieniem z ofiarą
0 notes
pluszaczeq · 3 months
Text
2.02.24
Potrzebuję chill pill... Zjadłam op pregaby - nic. Zjadłam kilka klonów, świat nadal się wali przez kilka złamanych słów... Ja już kurwa tak nie chce. Nie chce ciągle coraz to nowych rozczarowań. Albo w tą albo w tamtą. Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka... Ostatnie 200. Klony. Inne metody. Gdyby tak... Pociągnąć z gwinta flaszeczkę 250? Tego jeszcze nie grali. Nawet wiem, kiedy. Tak mi w kurwe źle, jakby Ktoś moje serce rozdarl na atomy. Zdeptal duszę, opluł uczucia. Umiem czytać między wierszami. Wiem co to miało oznaczać. Kurwa jakże żałuję, że....
A, zresztą, jakież to ma znaczenie jeśli świat mi runął na głowę... Podle słowa które rozdzieraja serce wcale nie muszą zawierać wulgaryzmów. Jeśli ktoś zmienia zdanie nagle, to kiedy kłamał? Moje życie się skończyło. Nie chce go już. Nie chce w nim nic. Nic poza nicościa, w której wkrótce pograze się cała... Że wszystkiego mogłam się pozbierać. Ale już nie z tego. Znowu było na początku pięknie, a potem rany tnące ostrzem az po duszy... Żałuję w chuj, że jeden chuj albo drugi nie miał sił mnie udusić na dobre. Że odratowali mnie tyle razy. Po chuj ta uporczywa terapia? Wale jeszcze trochę leków. Chcę spać. Nic więcej, tylko spać choć kilka godzin... Bo sen to jak chwilowe samobójstwo...
I know I'm not what U wanted. I've never been. I'm just a toy, left in garbage. Now it's my grave.
0 notes
wszystkostracone · 5 months
Text
Chodzę jak duch przez ściany, gdzieś między mną i wierszami A dźwięki nocy to już mój ulubiony ad-lib
0 notes
aw3rs · 5 months
Text
Chodzę jak duch przez ściany, gdzieś między mną i wierszami A dźwięki nocy to już mój ulubiony ad-lib
0 notes
uposledzony-aniol · 9 months
Note
Kto lub co powoduje u Ciebie szczęście?
Mam taką jedną osobę która powoduje u mnie szczęście, przynajmniej do tego stopnia jaki jestem w stanie odczuwać, bo jest to u mnie troszkę upośledzone (anhedonia I tego pokroju sprawy) choć egoistycznie tą osobę chciałbym zatrzymać dla siebie i jednocześnie mam w swoim zwyczaju błaganie o atencje między wierszami, prócz tego jeszcze odczuwam szczęście gdy jeden z moich ulubionych artystów wrzuca piosenkę bądź album do sieci bo jego muzyka przemawia do mnie i daje mi zrozumienie o które tak głośno błagam
1 note · View note
ourstarsdied · 9 months
Text
Szkic interpretacyjny „Pokój Samobójcy”, autorstwa Wisławy Szymborskiej (projekt szkolny, któremu dałam za dużo miłości)
Gwiazdy to świecące kuliste ciała niebieskie, które towarzyszą nam przez całe życie. Ich temat podejmowany był (oraz wciąż jest) przez nieskończenie długą listę artystów. Spadające gwiazdy oznaczają szczęście, lecz co oznaczają zwykłe gwiazdy? Te, do których zwracamy się kiedy nikogo nie ma obok. Dla mnie oznaczają one nadzieję, rozwiązanie trudności; to, iż nie jestem sama i nigdy nie b��dę. Bo gwiazdy zawsze przy mnie będą. Nawet kiedy nikogo innego nie będzie.
Mimo swej obecności czasami są one jednak przysłaniane przez chmury i noc wydaje się bezgwiezdna. Problemy są bez wyjścia, rozpacz jest bezdenna,  my sami czujemy się przyparci do muru. Jednak gwiazdy zawsze tam są, tlą się niewidocznie - tak samo jak nadzieja.  W swym utworze – „Pokój samobójcy” Wisława Szymborska napisała: „I nie bez wyj­ścia, cho­ciaż­by przez drzwi, nie bez wi­do­ków, cho­ciaż­by przez okno” wskazując na bezsensowność śmierci, podmiotu lirycznego w wierszu. Cały czas gdzieś tliła się nadzieja. Śmierć nie była konieczna. Nigdy nie jest.
               W dziele Szymborskiej cały czas do czynienia mamy z pokojem. Wiemy wszystko o pomieszczeniu, nic o osobie samej w sobie. Przynajmniej tak wydaje się na początku, gdyż pokój człowieka świadczy o nim samym. Dzięki opisom autorki oraz jej emocjom wplatanym między wierszami możemy odgadnąć jej stosunek, oraz punkt widzenia. Osoba w wierszu jest samobójcą – to jedyna pewna rzecz. Co z resztą? Możemy debatować nad wiekiem owej osoby, płcią, czy też usposobieniem, jednak czy jest to naprawdę ważne? Zginął człowiek.
Człowiek, który musiał być kimś wykształconym, wysoko postawionym (biurko w pokoju, drogie książki, rzeczy nawiązujące do kultury), kimś zwiedzającym świat – możliwie poszukującym sensu. Może poszukującym samego siebie, przecież wcale nie trudno jest się zatracić, a stracić samego siebie to prawdziwie najtragiczniejsze przeżycie. Wydaje się jednak, że życie tej osoby nie było złe, ” My­śli­cie pew­nie, że po­kój był pu­sty (…) My­śli­cie, że tam na­szych adre­sów nie było? (…) Bra­kło, my­śli­cie, ksią­żek, ob­ra­zów i płyt?”. Pokój nie był pusty, osoba  ta nie była sama. Samotna? Możliwe, jednak nie bez nikogo wokół; otaczało ją tak wiele rzeczy, tak wiele osób, które widocznie nie były wystarczające - „Wśród ludzi jest się także samotnym” wpasowuje się idealnie do owej sytuacji. Sama autorka wydaje się… zła na całą sytuację. Żarzy się w niej żal, złość i głęboko ukrywany smutek. Szymborska niemalże wylicza owej osobie złe czyny, zaczynając  od samobójstwa, kończąc na nienapisanym liście. To rodzi kolejne pytania i teorie – większość samobójców pisze listy, przynajmniej ci, którzy to przemyśleli – może śmierć naszej tajemniczej osoby była zatem nagłym pomysłem? Czymś impulsywnym. Może zabrakło chwili, kilku sekund, małej porcji szczęścia, które ocaliłyby życie podmiotu lirycznego? Wszystko to możliwości, niewykorzystane tak samo, jak wyjście z problemów. 
Samobójca przedstawiony w tekście nie musiał umierać – to pewne. Chmury problemów przysłoniły mu widok nadziei, jednak jak zawsze gdzieś ona była. Może w jednym z krzeseł stanowiących oparcie, a może w lampie lub w jednym z nazwisk zapisanym w notesie. Niestety tego już się nie dowiemy, nigdy.
               Sytuacja podobna do tej, przedstawionej w  „Pokoju samobójcy”, występuje w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”. Jest to film opowiadający o zmaganiach się uczniów pewnej elitarnej męskiej szkoły. Szczególnie ważnymi postaciami są Profesor Keating oraz Neil Perry. Pan Keating jest nowym nauczycielem angielskiego, który podejmuje się nauczania w niekonwencjonalny sposób. Porzuca on wszelkie stare reguły, postanawia bowiem uczyć myślenia, formułowania swych idei samemu, oraz co fabularnie najważniejsze – doceniania poezji. Grupa przyjaciół, wśród których jest Neil, zostaje szczególnie zafascynowana sztuką słowną. Spotykają się w jaskini, czytając poematy, delektując się nimi. Zachwycają się słowami, poznają ich działanie na nowo. W tym samym czasie zacieśniają swoją relację.
Jednakże wszystko, co dobre kiedyś się kończy, nie ma w tym wyjątków. Pewne sprawy się komplikują… Neil pragnie zostać aktorem, jego ojciec na to nie przystaje, grozi mu przeniesieniem do szkoły wojskowej. Mimo to chłopak uczestniczy w przedstawieniu, gdzie gra jedną z głównych ról. Pan Perry dowiaduje się o tym i przyjeżdża zobaczyć wystawioną sztukę. Widzi pasję,  z jaką gra jego syn, jego talent, mimo to twardo stoi przy swoim. Zabiera go do domu i mówi o zmianie szkoły. Chłopak jest zdruzgotany, czuje się przytłoczony i pozbawiony wszelkich marzeń i możliwych dokonań. Widzi problem bez wyjścia, ciemny tunel, który prowadzi do nikąd. Podobnie jak podmiot liryczny wiersza Wisławy Szymborskiej nie zauważa możliwych rozwiązań. Rozpacz i roztargnienie starannie mu je blokują. Samotny, opuszczony, bez żadnego oparcia – taki czuje się Neil. W obliczu stracenia marzeń, woli stracić życie. Impulsywnie decyduje się popełnić samobójstwo.  Nie pozostawia żadnego listu.
Neil Perry, uczeń, syn, przyjaciel. Chłopak, który na pierwszy rzut oka miał wszystko – rodziców, dobre oceny, przyjaciół. Wszystko oprócz wolności, którą chciał osiągnąć za wszelką cenę. Chłopak ten odnalazł siebie i nie chciał ponownie się zagubić. Miał widoki, miał rozwiązanie na swój problem, miał przyszłość, której nie był jednak w stanie doświadczyć. Gwiazdy świeciły nad nim jasno, lecz on nie spoglądał na niebo. Patrzył się na pistolet, którym zakończył swe życie, karierę oraz przyszłość, które miały dopiero trwać, lecz nie dostały na to szansy. Nikt ani nic jej nie dostało.
               Ove’a poznajemy, kiedy jest w trakcie szykowania się do popełnienia samobójstwa. Bohater książki „Mężczyzna imieniem Ove” autorstwa Fredrika Backamana jest w podeszłym wieku i w odróżnieniu od poprzednich postaci ma dokładnie zaplanowaną swą śmierć. Dokładnie zapisany spadek i list. Dogłębny plan wydaje się bez skaz, nie przewiduje on jednak nowych sąsiadów, którzy wprowadzają się do domu obok. Choć główny bohater początkowo sprawia wrażenie jedynie zrzędliwego staruszka ma w sobie niezwykłą głębie. Podczas czytania, dowiadujemy się coraz więcej o nim, jego wspomnieniach i teraźniejszości, która nie jest kolorowa. Podobnie jak poprzedni bohaterowie nie widzi on rozwiązania swych problemów.
Czuje głęboko sięgający smutek i pustkę, którą niczym nie jest w stanie wypełnić.. a przynajmniej tak sądzi. Okazuje się jednak, iż czasami życie jest łaskawe - żadna próba samobójcza Ove’a nie kończy się powodzeniem. Ma coś, czego zabrakło wielu innym osobom (w tym Neilu oraz podmiotowi lirycznemu wiersza Szymborskiej), łut szczęścia.
Tak dużo i niewiele zarazem. Historia mężczyzny pokazuje jak niewiele wystarczyło, by móc zmienić kierunek, w którym poszło życie samobójców z poprzednich akapitów. Jedna chwila, jedna osoba, jedno wspomnienie, cokolwiek. „Mężczyzna imieniem Ove” mimo pozytywności, smuci banalnością rozwiązania problemów, porównując do tragedii wcześniejszych dzieł.
Pomyśleć, iż nigdy więcej nie zaznamy świeżego powietrza, nigdy nie posłuchamy ulubionej piosenki, nie wyjdziemy na dwór tuż po deszczu. Śmierć jak wszystko ma swoje plusy, jednak popełnić samobójstwo i nagle odejść brzmi.. nierealnie. Jak źle musi być z człowiekiem, by zapragnął przestać żyć? O ile gorzej musi być, by faktycznie to zrobił? Niezwykle trudno jest żyć. Jednak wydaje mi się, iż jeszcze trudniej jest się z owym życiem pożegnać. Im starsi jesteśmy, tym bardziej przyzwyczajamy się do samej idei śmierci, jednak stracić kogoś faktycznie to coś niewyobrażalnego. Szczególnie stracić kogoś przez samobójstwo. Żadna śmierć nie jest konieczna. Tak, to naturalne, że umieramy, jednak nie to, że się zabijamy. Życie nigdy nie powinno prowadzić do chęci bycia martwym. Nigdy.
Jednak często prowadzi i w całym zabieganiu i stresie zapominamy o tych pięknych częściach życia. O wschodach i zachodach słońca, dźwięku ćwierkających ptaków, o gwiazdach, które jak nikt potrafią wysłuchać. Gwiazdach, które jak nikt dają nadzieję. Kule położone niezwykle daleko od nas dające nadzieje. Brzmi ironicznie, lecz samo to jak niewielkie są nasze problemy w porównaniu do ogromu wszechświata, potrafi zmienić perspektywę.
Niektóre sytuacje wydają się bez wyjścia, jednak one nie istnieją. Zawsze jest rozwiązanie, a jeśli go nie ma, musimy je stworzyć, jak niemalże wszystko na tym świecie.
Stworzyliśmy własny alfabet, różne kultury i jako część ludzkości nie damy rady rozwiązać trudności?
Żaden problem nie jest wart naszego życia, a żadna śmierć nie jest konieczna.
W ogromie wszechświata nic nie jest konieczne, oprócz starania się cieszenia z tego, co mamy.
0 notes
marilynpalmer · 10 months
Text
amfibolia
nie jesteś dobra w dwuznaczności
zawsze czytałaś więcej między wierszami niż w nich
nie jesteś dobra w dwuznaczności
ale chyba czasem
dobrze ci z tym
0 notes
teatralna-kicia · 11 months
Text
Tumblr media
“Pewnego długiego dnia”
Teatr: Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Reżyseria: Luk Perceval
Czekałem jak na szpilkach na ten spektakl, bo „3SIOSTRY”, które Luc Perceval wyreżyserował w 2021 roku dla Starego i TR Warszawa, były dla mnie bardzo frapujące i pozostawiły we mnie mocne bajorko smutku i niepokoju. Poza tym zawierały w sobie mój ulubiony rodzaj teatru, czyli było darcie ryja, tarzanie się po podłodze, głośne dźwięki, niepokojąca scenografia. Dlatego też byłem bardzo ciekawy, co tym razem wymyślił i czy zdoła mnie jeszcze bardziej ogłuszyć swoim teatrem.
Najnowszy spektakl Percevala w Starym jest bliźniaczo podobny w poruszanej między wierszami tematyce do „3SIÓSTR”, które można było oglądać na scenie przy Jagiellońskiej. W moim odczuciu ponownie mamy styczność z bohaterami głęboko zakotwiczonymi w przeszłości, która trzyma ich bez przerwy i nie pozwala iść dalej; mimo tego, że wpływa na nich destrukcyjnie i odbiera teraźniejszość, jest jedynym, co zapewnia im jakąś stabilność. Dobitnie podkreśliła to Mary Tyron mówiąc: „przeszłość to przeszłość, przyszłość to przeszłość, teraźniejszość to też przeszłość”. Minione zdarzenia kładą się ogromnym cieniem na ��yciu rodziny Tyron, która utknęła w swoich uzależnieniach i przyzwyczajeniach, ale także w ogólnie przyjętej domowej grze, w której każdy ukrywa prawdziwe intencje i swoje bolączki, ale robi to niedoskonale, traktując pozostałych członków rodziny jak głupców, którzy nie są w stanie zauważyć co się dzieje. Grają swoje przedstawienie bez widowni – dla samych siebie, żeby zachować jakąś pozorną fasadę normalności, będąc od tej normalności najdalej jak się da. Dodatkowo, gotują się nawzajem w garnku pretensji, zwłaszcza tych niewypowiedzianych i nawarstwiających się latami. Żona ma pretensje do męża, że ten odebrał jej jedynie marzenie o pozostaniu pianistką i poniekąd zmusił do uczestniczenia w jego życiu aktorskim, na co nie miała zupełnie ochoty, a co popchnęło ją finalnie do uzależniania od morfiny i wyniszczyło ją do cna; ojciec ma pretensje do syna, że ten jest leniwym pijakiem, mimo że syn jest – wbrew pozorom – bliźniaczo podobny do swojego skąpego ojca. Nie mamy tutaj żadnej zdrowej postaci, każdy jest chory i poskręcany na swój własny sposób i próbuje panicznie, będąc  w swoim własnym uzależnieniu i żalu, pozostać w ramach rodziny, bo tak naprawdę rodzina (nieszczęśliwa, poraniona, stworzona z ułomnych jednostek) to jedyne, co im pozostało. Żyjąc jednak wciąż w przeszłości i przeżywając w kółko te same pretensje i złości, tworzą sobie mimowolnie nowe pokłady wyrzutów, które będą mogli wypominać sobie wzajemnie po latach; może robią to świadomie, bo nie są w stanie żyć inaczej, a może to ich mechanizm przetrwania. Są tak już uzależnieni od swojej własnej toksyczności, że nie potrafią inaczej.
Dlatego też finałowe wyznanie Jamiego do swojego brata Edmunda jest swego rodzaju powiewem nadziei na przełamanie pokoleniowej traumy i niekończącego się łańcucha krzywdy (przynajmniej w moim odczuciu) – brat wyznaje bratu wszystkie swoje przewinienia i staje przed nim zupełnie szczery, z całym bagażem doświadczenia, które nazbierał przez swoje życie w domu rodzinnym. Jednak łyżką dziegciu w tym wyznaniu jest fakt, że odbywa się ono pod wpływem alkoholu, od którego Jamie jest uzależniony. Może zauważył co z nim robi jego nałóg i właśnie to popchnęło go do szczerości? 
Dodatkowo, odbieram ten spektakl także jako pokrętne studium rozpadu społeczeństwa, w którym – na bazie najmniejszej grupy społecznej – pokazuje się nam, jak niszczycielski wpływ może mieć kurczowe trzymanie się przeszłości. Pozwolenie sobie na to, żeby przeszłość pozostała tam, gdzie jej miejsce, nie oznacza automatycznie, że o niej zapomnimy. Ponadto, mimo wszystko, na pierwszy plan bardziej wysuwa się tutaj współuzależnienie człowieka od człowieka; jak potworna jest potrzeba bycia z drugim człowiekiem, nawet jeśli jest to relacja toksyczna i alkohol czy narkotyki są jedynie pretekstem do tego, aby uwypuklić tę chorobliwą relację. 
Ciekawym aspektem inscenizacyjnym jest to, że sporą część opowieści słyszymy od Cathleen – osoby z zewnątrz, kucharki i sprzątaczki pracującej w domu rodziny Tyronów, która spełnia rolę swoistej narratorki. Uderzające bywają momenty, kiedy słyszymy z jej ust, że mąż patrzy długo na żonę, a aktorzy nawet nie chcą na siebie spojrzeć; mamy tutaj swoisty rozdźwięk między tym, co widzą ludzie z zewnątrz, a tym, jak naprawdę wygląda rodzina od środka.
Elementem, do której nie jestem do końca przekonany, jest jednak scenografia, a raczej jej brak: na cały wystrój sceny składa się krzesło i ogromny biały ekran opalizujący trupio białym światłem. Bywają momenty, że tworzy to niesamowite wrażenie i wzbudza chwilami niepokój, ale na dłużą metę miałem poczucie, że było to ciut męczące.
Nie wiem też, jaki geniusz wpadł na to, żeby w spektaklu trwającym 3 godziny zrobić jedną, jedyną przerwę po pierwszych 30 minutach – chyba reżyser uznał, że powinniśmy cierpieć tak, jak bohaterowie jego spektaklu.
Ogromną wisienką na torcie „Pewnego długiego dnia” jest aktorstwo Małgorzaty Zawadzkiej. Widywałem ją w wielu spektaklach, wielu różnych rolach, ale to, co tutaj robi, to jest naprawdę rola dekady (nie powiem ‘rola życia’, bo życzę jej jeszcze więcej jeszcze wspanialszych występów). To, z jaką wirtuozerią tworzy postać Mary Tyron, to, jak potrafi z sekundy na sekundę zmienić się z istoty wzbudzającej współczucie do bestii, jest wręcz porażające; były momenty, że naprawdę chciałem oddać jej moje dłonie, żeby Mary w końcu była szczęśliwa, bo jej żal o to, jakie kiedyś miała piękne dłonie, jak mantra wraca cały czas, trzyma ją kotwicą w dawnych latach i nie pozwala pójść dalej. Jej rola wzbudziła we mnie tak ogromne emocje, że chwilami naprawdę wzbierała we mnie tak potężna fala smutku i strachu, że nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Więc raz jeszcze ogromne brawa i odznaka Złotej Teatralnej Kici leci prościutko do Małgorzaty Zawadzkiej za to, co zrobiła mi prosto w serduszko i to, jak totalnie weszła w swoją rolę.
„Pewnego długiego dnia” nie jest spektaklem, który spodoba się każdemu, ale jest mocno chwytający za flaki, bardzo intensywny. Warto zobaczyć; nie było to może moje teatralne katharsis, ale w końcu coś poczułem. Warto iść, chociażby dla zobaczenia na własne oczy Małgorzaty Zawadzkiej jak pełza po ścianach i sufitach i jak po cichu wpełza wam do serca, żeby je zamrozić i skraść. 
0 notes
wierszprzykawie · 1 year
Photo
Tumblr media
nie wiem
nie wiem powiedział
po raz pierwszy drugi trzeci
może się dowiem za tysiąc powolnych wzruszeń ramion ignorując czas bezbarwny kolor znamion
usiądę i poczekam między wierszami gdzieś przy kawie między deskami  
0 notes
sad-girl-26 · 1 year
Text
"Żyjesz między wierszami, a słowa definiują twoje poezyjne znaczenia. Czasami znaczysz więcej niż życie, ale zawsze znaczysz więcej niż słowa."
0 notes