Trochę o piesku, o relacji z siostrą, o macierzyństwie, o alkoholizmie, o planach
13-02-2024
Jestem o rok starsza.
Mama pierwszy raz w życiu zapomniała o moich urodzinach xD - była tak przejęta projektem plastycznym, który realizuje w ramach projektu seniora, że zbywała telefony ode mnie. xD
Dzisiaj też są pierwsze adopciny mojej psinki. Ech. Z perspektywy czasu... Ech. Mam dużo przemyśleń. Pierwsze, które wybija się na wierzch dotyczy jednak tego, że chyba to pokazało, że nie nadaję się na matkę. Być może surowo o sobie myślę, być może znowu projektuje swoje doświadczenia na swoje własne oczekiwania na to jak powinno wyglądać macierzyństwo. Być może. Nie wiem. WIEM, że powinnam brać pod uwagę, że NIE WIEM, jak to jest nosić w sobie dziecko i mieć ten cały koktajl hormonalny, który ewolucyjnie ułatwia przejście wszystkiego przez co przechodziłam. Być może. Jednak, gdy myślę o tym, jak bardzo byłam otwarta i stęskniona psiaczka rok temu, jak wiele książek o wychowaniu maleństwa przeczytałam wcześniej, jaki research zrobiliśmy, jakie psie-przedszkola zbadałam, jak zrobiłam śledztwo szukając dobrego weterynarza (naszego "rodzinnego", zrobiłam wywiady i tabelki itp), jak zrobiliśmy wspólnie remont mieszkania by maluszek nie miał w zasięgu ząbków równych rzeczy, które mogłyby jej zaszkodzić... Jak w teorii byliśmy przygotowani na wszystko, na każdą opcję, ale jakoś tych poradnikach i podręcznikach nie było mowy o przewlekłych chorobach u szczeniąt, o adopcji z miejsca, gdzie ją zaniedbano, o tym, że będziemy bezsilni.
Pieluszki, ciągły płacz, sprawdzanie kupek, dyżury przy pilnowaniu małej, wizyty u weta i to wszystko, całokształt przypominały tak bardzo wychowywanie malutkiego dziecka, że to było po prostu dla mnie z jednej strony zaskakujące (nigdy dotąd tak malutkiego pieska nie adoptowałam), a z drugiej frustrujące - bo na co ja się skazałam? Ja, która nie chce macierzyństwa? Ech...
Ech. Po całym dniu jej szczekania - bo przecież pracuję z domu (to był czynnik na TAK, by adoptować maleństwo, prawie nigdy nie była sama) - a szczekania spowodowanego chorobą i tym, że była pełnym energii szczeniaczkiem, to był jedyny sposób jej komunikacji, po całym takim dniu byłam WŚCIEKŁA i WYKOŃCZONA, czułam się UWIĘZIONA i ZASZANTAŻOWANA we własnym domu. Rozumiałam, że to maluszek i to ja, jako dorosła muszę regulować jej i swoje emocje, ale jednak... byłam ZŁA. To było dla mnie trudne. Czułam, że nie mogę jej pomóc (i to mnie wkuuuurwiało) i do tego czułam się wyrzuty sumienia (i to powodowało wstyd, żal, gorycz - bo przecież chciałam dla malutkiej jak najlepiej). Nie było przedszkola dla piesków, weterynarze okazali się nie wiedzieć jak jej pomóc, była chora, a razem z nią chora byłam ja - jakość mojego życia spadła, w głowie mi huczało od jej szczekania, płaciliśmy po 700zł tygodniowo na leczenie i nie wiadomo było wciąż co jej jest. Mieliśmy poczucie z jednej strony, że robimy dla niej to co najlepsze, a z drugiej musieliśmy uporać się z rozczarowaniem, że jednak nie będzie zajęć w przedszkolu dla szczeniaków, nie będzie socjalizacji z innymi pieskami, że nie będzie szkoły, nie będzie długich spacerów po parku...
I tak było do czerwca, gdy w końcu wydarzyły się dwie rzeczy: trafiliśmy do "Naszej Pani Weterynarz", która potwierdziła, że nie ma się do czego przyczepić w dokumentacji dotychczasowego leczenia, ALE powiedziała nam jaki ma plan na leczenie małej. Poprzedni lekarze w dotychczasowej lecznicy zdawali się być zagubieni, trafiać za każdym razem w inne tony, inną stronę, inną diagnozę; nie czytali uwag swoich poprzedników w systemie - zawsze musieliśmy w gabinecie przypominać co eliminowaliśmy już, a czego nie, a lekarze oznajamiali, że w takim razie teraz robimy takie-a-takie badanie i potem się zobaczy. Podkreślali, że nie wiedzą co jej jest, że dopiero to eliminujemy (jak pytałam co i w jaką stronę zbywali to pytanie), informowali, że poprzedni lek powinien zadziałać, a jak nie działa to trzeba znowu jakieś badanie zrobić. Wciągali jakiś super nowoczesny sprzęt i okazywało się, że pies w teorii nie powinien być chory, ale jest, więc coś jeszcze innego zlecali i znowu płaciłam po wizycie 700zł. Taki chybił-trafił. A tym czasem tu nagle podczas rozmowy z lekarką weterynarii dostajemy najpierw nakreślone prawdopodobieństwa tego co małą zjada, potem ścieżki możliwego leczenia, potem kierunek w którym najpierw będziemy się badać by eliminować kolejne, coraz bardziej poważne przyczyny choroby... i do każdej z tych opcji z góry dostawaliśmy cennik badań i leczenia, abyśmy wiedzieli na co się szykować i w jakim kierunku idziemy. To było takie spoko, takie kojące na nerwy - miałam w końcu poczucie, że trafiliśmy do osoby, która wie co robi, traktuje nas partnersko i chce przede wszystkim pomóc naszemu zwierzątku, a nie tylko wydoić nas z kasy. A najlepsze było to, że po dwóch-trzech wizytach u tej Pani psinka doszła do zdrowia, w końcu po 5 miesiącach bezustannych biegunek i chorego pęcherza... Ulga niesamowita widzieć swojego merdacza w końcu zdrowego, jedzącego z apetytem, nabierającą na wadze. Ech.
Drugi moment to pierwsze spotkanie z behawiorystką. Kiedy uświadomiła mi, że mój chorowity piesek jest w zasadzie takim samym chorowitym dzieckiem jakim ja byłam dla swojej mamy. Pierwsze miesiące życia w szpitalach - nie na spokojnym łapaniu kontaktu w domowych warunkach, ale w inkubatorze, z groźbą śmierci, z brakiem apetytu, z traceniem na wadze. A potem, cały strach i lękliwość to pokłosie tego braku bezpieczeństwa na początku drogi. Zdałam sobie sprawę, że mój domagający się bezustannej uwagi szczeniaczek jest bardzo podobny do małej-mnie. Zaczęłam rozumieć jej potrzeby, jej ograniczenia - nie w kategoriach piesków opisanych w podręcznikach, ani żadnych innych z którymi miałam w życiu do czynienia. Tylko w kategoriach małej, wrażliwej (nadwrażliwej) dziewczynki, która bardzo się bała i potrzebowała więcej zapewnienia, więcej ochrony niż iż jej równolatkowie. No i wtedy nasze życie relacje zaczęły się zmieniać. A ja przewartościowałam wiele ze swoich oczekiwań.
I mam łzy w oczach, bo pisząc powyższe przytulałam się z siedzącą mi na kolach roczną psinką - sama wskoczyła mi na kolana, sama się z całej siły przytuliła. Jest cichutka - nad szczekaniem wciąż pracujemy, ale już nie ujada non-stop i nie wiadomo dlaczego. Od jakiegoś miesiąca jest po sterylizacji i na lekach antydepresyjnych. I mniej-więcej wtedy zaczęła odkrywać, że głaskanie jest super. Teraz potrafi wpaść do mnie na kolana i po prostu się wystawić do głaskania. W końcu też sesje "leżę na plackach, masujcie mi brzusio" trwają dłużej niż sesje szaleńczej pogoni z zabawką. Dorośleje i łatwiej nam wszystkim w komunikację z nią. Patrzy w oczka - w końcu z miłością, bez strachu.
Cieszę się, że dałam jej taki dom w którym jest bezpieczna, w którym jest przestrzeń na zaufanie... chociaż to wciąż jest praca...
No, ale właśnie... kosztowało mnie to tyle czasu, energii, emocji... sama wylądowałam na lekach antydepresyjnych (bo za mną ciężki rok i trak naprawdę o wiele więcej spraw się złożyło na to min. brak bezpieczeństwa finansowego).
Tym bardziej boję się - potwierdzam sobie? - że bycia matką, bycia odpowiedzialną za małego człowieka. Boję się, że czasem jestem tak przytłoczona ogarnianiem własnych emocji, że po prostu nie będę w stanie być zawsze tak dostępna dla małego człowieka, jak uważam, że matka powinna być. Być może znowu ustawiam sobie poprzeczkę absurdalnie wysoko i wychodzi ze mnie prefekcjonizm? Nie wiem. Boję się tym bardziej.
A temat do mnie wrócił, bo moja siostra... hymmm... w niedzielę przyjechała do mnie siostra. Na prawie 3h. Raniuuuuteńko (uwielbiam tak wcześnie zaczynać dzie��, wtedy jestem najbardziej produktywna - inna sprawa, że przez studia po prostu jestem zmęczona i chce mi się spać, bo mój organizm nie ma okazji na właściwą regenerację) poszłyśmy na spacer po parku z termosami (zrobiłam dla nas herbatę z bajerami: goździki, imbir, kardamon, mód, cynamon, pomarańcze, cytryny itp), a potem na saunę. Było super. Myślę, że warto z tego zrobić tradycję. :)
W ogóle xD - wtrącę, bo wspomnienie mnie bawi xD - poszłam siostrę odebrać na dworzec. Wchodzę do hali głównej i od razu ją widzę i słyszę: stoi bardzo kolorowa przy okienku Pana Precla, za nią kolejka, ludzie w kolejce wywracają oczami. xD A ona z entuzjazmem dodaje do zamówienia kolejne pozycje. Góra zapakowanych precli przed nią rośnie i rośnie xD. Nie mogłam ze śmiechu. xD Okazało się, że kupiła precle dla nas do herbaty, i dla męża, i dla rodziców, i chyba dla wszystkich sąsiadek i koleżanek. Szłyśmy na ten spacer z olbrzymią torbą z preclami xD Precle od Pana Precla z Wro (chyba to lokalna firma, ale w Łodzi też widziałam stoisko) robią furrorę w gronie ich znajomych obecnie, podobno każda z jej dziewczyn z paczki zawsze przywozi z wojaży dla reszty te rarytasy. xD Okay, warto zapamiętać. xD
Miło czas spędziłam z siostrą.
Bardzo.
Właśnie rozmawiałyśmy o tym, że bardzo się zmieniła - w sensie, że kontakt z nią w relacjach jest znacznie łatwiejszy, lepszy od kiedy jest matką. No i weszłyśmy na temat macierzyństwa. I o ile ona sama widzi, że się zmieniła i że teraz potrafi podobno drzeć japę na Szwagra (kiedyś na każdego spoza związku, teraz na Szwagra, dlatego ma wracać na terapię), to na wspomnienie tego co przeszła przez ostatnie 5 lat gula jej staje w gardle.
I chyba pierwszy raz była w stanie mi opowiedzieć co czuła. Wpuścić mnie w to, co dotychczas było bardzo prywatne i widziałam tylko z boku.
Bardzo bolesny temat to staranie się o dziecko.
Bardzo.
Nie sądziłam, że aż tak bardzo, jak bardzo się okazał po wysłuchaniu siostry i opowieści o urywkach wiadomości dotyczących jej przyjaciółek. Ile trudnych emocji...
Boje się tego.
Boję się, że w ogóle rozmyślanie o rozmnażaniu to ból i masę lęków dotyczących partnerstwa w związku / samotności z tym wszystkim, co mnie już raz przybiło, przeciążyło.
Boję się, bo mam tragiczne doświadczenia w samodzielnym byciu rodzicem, osobą prawnie i finansowo odpowiedzialną za byt dwóch innych istot zależnych ode mnie.
Boję się, bo mam świeżą próbkę bycia na skraju zdrowia psychicznego z moim wyczekanym i wytęsknionym pieskiem.
A zarazem jestem w wieku, gdy warto myśleć nad tym czy w ogóle chcę iść tą drogą. Czas się kończy.
Uspokajam się, że to jeszcze nie ten etap związku by o tym myśleć. A z drugiej strony - to ten etap biologiczny by zacząć.
Wszystko mi mówi, że lepiej nie. I że nie chcę.
A z drugiej strony im dłużej jestem z moim partnerem tym bardziej mam przekonanie, że to najlepszy możliwy człowiek i że jeżeli kiedyś będzie chciał być ojcem, a ja mu nie będę mogła dać dzieci to może się skończyć nasz związek... z drugiej strony nasz związek może nie przetrwać presji starania się o dziecko, bo w niedziele słuchając siostry... Ech. Trudno się słuchało tych historii i cieszę się bardzo, że ona i Szwagier się wspierają i kochają.
...
Inna refleksja jaka mnie naszła podczas tamtej rozmowy to podobieństwo w odczuwaniu bólu - gdy tak za czymś tęsknisz, a nie masz wpływu na to czy to się spełni.
Sis mówiła o tym, jak jedna z jej koleżanek podczas jakiegoś-tam spotkanka w gronie przyjaciółek obwieściła, że jest w ciąży. Ot tak, chciała się podzielić radosną nowiną z kumpelami. Zdecydowała się na macierzyństwo jako jedna z ostatnich z całej paczki, a na kilka miesięcy po decyzji pyk i jest w ciąży. Siostra mówi, że gdyby wtedy na tym ognisku była (a nie była, bo była w trakcie jednej z wielu obciążających dla organizmu procedur medycznych by zajść w ciążę, odsypiała to w domu) to pewnie natychmiast by się rozpłakała gorzkim szlochem, takim z dławieniem się łzami. I pewnie by uciekła natychmiast, bo nie potrafiłaby się uspokoić. Tyle ciężkich i zagmatwanych emocji to powodowało: cieszy się, że kumpeli się udało, że będzie miała dziecko, ale z drugiej strony pełne żalu "dlaczego jej się udaje, a mi nie, chociaż tak bardzo chcę i się staram?" i inne, bardzo poplątane emocje i pytania, zarzuty by się pojawiły - radość, strach, żal, szczęście, poczuje bezsensu, głęboki smutek, wstyd, chęć wsparcia, chęć ucieczki itp. Na tym spotkaniu zaś była inna dziewczyna, która stara się zajść w ciąże tą samą metodą co moja siostra. Nie wiem ile czasu i ile lat, krócej niż sis, ale też z trudniościami i też ten czas liczy się w latach. Gdy usłyszała tę nowinę pogratulowała koleżance, zachowała się jak najbardziej wspierająco. Jednak ta wiadomość była zbyt trudna i zbyt bolesna, wymigała się jakimś rodzinnym wezwaniem po godzinie, bo wiedziała, że nie powstrzyma dłużej łez (i wiedziała, że to jest coś dla niej do ogarnięcia). W drodze do domu wymiotowała kilka razy ze stresu, żalu, zazdrości, poczucia niesprawiedliwości itp itd. Przyszła do mojej siostry, płakały we dwie pijąc napar na uspokojenie. Bo to okay, fajnie, że komuś z ich paczki się udało, ale im tyle czasu się nie udaje...
To jest taaaaaakie trudne.
Takie trudne.
Trudno mi się tego słuchało.
Ale znam te uczucia, ten pogrążający w ponurych myślach, podkopujący pewność siebie smutek. Przeżywałam to samo, ale z innej przyczyny - byłam sama, niekochana. I to zarazem było problemem powodującym ból, ale też brak społecznej akceptacji.
Naprawdę nie ma porównania w tym, jak znacznie łatwiej żyć w parze niż w pojedynkę. Tak ekonomicznie.
I to nie ma przełożenia na to, czego po prostu nie widzi wiele osób żyjących w związkach i dających rady "jedź na wakacje, poznaj kogoś" - okay, tylko za co mam jechać? I tak dalej, i tak dalej...
Brak wsparcia, trudność w patrzeniu na szczęście innych - zarazem kibicujesz tym parą, bym im się układało jak najlepiej i zarazem czujesz tyle smutnych emocji i pamiętasz o tylu rzeczach za robieniem których tęsknisz...
Emołszyn bardzo.
To było bardzo dobre spotkanie z siostrą.
Tak dobrze słyszeć ją tak spokojną, tak otwarta na przyjmowanie różnych opcji. Bez tego krzyku i przypiedolki. Naprawdę synek i macierzyństwo dla niej są jakieś takie terapeutyczne. No i oczywiście sama terapia zrobiła dla niej dużo.
Rozmawiałyśmy jeszcze o masie innych rzeczy, o tym ich lekarzu, o szczepionkach... Swoją drogą to była megaciekawa rozmowa, chociaż na zagłębianie się w temat nie mam obecnie przestrzeni, ALE moja siostra zaczęła zgłębiać temat i chce z jakimś specjalistom/specjalistką odbyć rozmowę na temat wielu wątpliwości jakie czuje po przeczytaniu kilku publikacji. Niestety jest zbywana. I to jest karygodne. Ona nie przychodzi tam, jak "Jestem przeciwniczką szczepień! I foliarką! I wierzę w kosmitów!". Nie, przychodzi z treścią badań, z pytaniami o konkretne substancje chemiczne, o procedury powody ich nieprzestrzegania - prawo polskie jedno, a lekarze drugie. Producent szczepionki wszystko zgodnie z prawem, a lekarze z ignorką wobec przepisów prawnych i zaleceń producenta. Skąd to się bierze? Dlaczego? Dlaczego najpierw nie badamy czy są przeciwwskazania - tym bardziej, że producent i prawo to zaznaczają jako powód do zgłoszenia, a lekarze przemilczają. Siostra chce akademickiej rozmowy - bądź co bądź ma magistra z kosmetologii, chemię, biologię, biochemię to ona ogarnia wspaniale, na poziomie akademickim - ma wątpliwości, które chce rozwiać zanim poda dziecku ten preparat, bo może jednak lepiej wybrać inny preparat itp. (tym bardziej, że młody miał już po wcześniejszych szczepieniach reakcje nieporządane).
Tym czasem w rozmowach laboranci i lekarze ucinają rozmowy uznając SAM TEMAT szczepionki za zero-jedynkowy: szczepisz = jesteś okay, tak powinno być, nie zadawaj pytań tylko rób co mówią lekarze, nie szczepisz - jesteś szurem, wierzysz w kosmitów i podważasz zdobycze medycyny, trzeba cię przywrócić do porządku i okrzyczeć powołując się na zdrowy rozsądek i przypominając tobie, że masz mały kapitał intelektualny w stosunku do lekarza (co nie jest prawdą).
Nikt nie chce z siostrą podyskutować, otworzyć hipotez i dojść do tez. Powtarzają, że "szczepić trzeba", a na brak zgłoszeń przez lekarzy mopów, które w świetle prawa powinny być zgłaszane dostaje wzrusz ramion i odpowiedź "tak jest". Nikt nic nie tłumaczy. Na pytania, na powoływanie się na wyniki dostępnych w sieci badań (które moja siostra chce lepiej zrozumieć), na chęć rozmowy o reakcjach chemicznych zachodzących w organizmie itp rozmowa od razu przechodzi do ofensywy "to głupota nie szczepić dziecka!", na co siostra kontruje "ja chcę szczepić, ale chcę wiedzieć czym i czy to nie szkodzi mojemu dziecku!", ale lekarze na to dochodzą do wniosku, że siostra uwierzyła w negatywny wspływ szczepionek (a ona chce porozmawiać o badaniach, akademicko, jak specjalista ze specjalistą).
Mówi, że coraz mniej ufa lekarzom.
Dlatego tym bardziej cieszę się, że mam tak dobrego weterynarza... Rozumiem ten strach. Jest inny, ale podobny. Też nie ufam lekarzom.
No cóż... klita. Jak prawnicy. I architekci :P.
Z innych rzeczy, które ustaliłam z siostrą: bierzemy udział w biegu, takim po medale. Oczywiście zależy to od tego czy tego dnia nie będziemy z O. mieli zjazdu na studiach, ale zarówno siostra, mój partner i moi rodzice są na tak. Mama zostanie z prawdopodobnie z wnukiem i pieskami na ławeczce, a reszta (siostra i ja, nasi partnerzy i tata) pobiegniemy w biegu. Specjalnie szukamy czegoś z małym dystansem - siostra po porodzie jeszcze nie może biegać zbyt daleko, a ja biegam w interwałach, więc tego :P. Nie wiem jak Szwagier (kiedyś biegał te survivalowe, z pływaniem, tarzaniem się w błocie itp. a teraz zrobił wielkie oczy słuchając o naszym planie), tata na spokojnie przebiegnie (biega codziennie, z wózkiem z wnuczkiem i na teningi na boisko), a mój chłopak zapowiada, że do 3h pobiegnie bez problemu, a potem być może przejdzie do chodu (to może go nawet dogonię).
A poza tym ustawiłyśmy się na sesję zdjęciową, taką rodzinną. W końcu. W kwietniu lub w maju. :D Już umówiłyśmy się z fotografem i już nawet jesteśmy na etapie wpłacania zaliczki. Wszyscy: mama, tata, córki, partnerzy, wnuczek i dwa pieski. Będzie magicznie.
Nasze rozmowy również wciąż i wciąż wracały do tematu alkoholu i choroby alkoholowej, o rosnącej świadomości społecznej w obrębie tego tematu. Do tego, że najwięcej frustracji przed spotkaniami z przyjaciółmi powoduje "a ze mną się nie napijesz?", podczas, gdy nie ma się zwyczajnie ochoty na alkohol. Nie, że nie można się napić, bo nie wiem, jest się kierowcą, tylko po prostu wybiera się nie pić, bo potem organizm fatalnie to znosi. Jest presja społeczna, dużo o tym słyszałam i całe szczęście nie borykam się z tym zbyt często. I cieszę się, że nie mam takiej presji w gronie znajomych, jak moja siostra. To jest super. Ale też to widzę: gdy raz zobaczysz te mechanizmy, gdy masz członka rodziny chorego na tę chorobę to już nie odwidzisz tych mechanizmów. I nie będzie to takie zwykłe i beztroskie by "wypić piwko". Jak jest gen lub potencjał do wykształcenia tej choroby to zmienia się myślenie, jak wychodzisz z mechanizmu toksycznych relacji - zrobisz dużo by w nie znowu nie wpaść. Ale tak, nie ma co demonizować alkoholu - wszystko jest dla ludzi. Po prostu nie mam potrzeby sięgać po niego tak często jak to się utarło w kulturze.
No i to jest coś na co jestem przeczulona ja i siostra. Co nas alarmuje w naszej komórce rodzinnej. A co jest zupełnie niezauważalne dla rodzin naszych partnerów, gdzie świętuje się tak, jak się świętuje w "zwykłej, polskiej rodzinie". I tak mój teściu jedzie przed każdymi świętami "na wędzenie wędlin" i faktycznie wędzą, ale do tego wypijają kieliszek wódki/brandy/nalewki za kieliszkiem. Każdy z panów przywozi swoje wyroby, a reszta dokonuje degustacji. W teorii fajna tradycja. W praktyce - jednak wokół używki. Miałyśmy z siostrą wiele fajnych refleksji o alkoholu w kulturze, które chciałabym spisać tak dla siebie... Kończyłyśmy rozmowę, gdy odprowadziłam siostrę do pociągu, jakoś około 10 rano po tych kilku godzinach spotkania. Siostra wsiadła i od razu napisała "apropos naszej rozmowy: obok mnie siedzi mężczyzna, który cuchnie alkoholem tak, że można się wstawić samymi wyziewami". Ech... czytałam tę wiadomość kierując się na tramwaj, do domu, gdy zaczepił mnie na chodniku wysoki mężczyzna, około 40-lat, dobrze ubrany - casual, ale elegancki. Musiałam wyciągnąć z uszu słuchawki i poprosiłam by powtórzył o co pytał, a on zagadał bardzo sympatycznie "Nie jestem stąd. Proszę mi powiedzieć w którą stronę się kierować, aby móc się czegoś dobrego napić. Jakieś piwo, drinki, bo nie przetrwam o suchym pysku! Gdzie tu jest jakiś lokalny dobry bar lub pub!?" Zatkało mnie. Nie chciałam mówić na głos tego co pomyślałam tj. "jest 10 rano w niedziele!!!!", bo matką mu nie jestem. Ale to jak ironia losu, jak potwierdzenie, że choroba alkoholowa to społeczny, olbrzymi problem, który dla wielu krajan jest jakby przezroczysty, niezauważalny. W końcu po chwili wyznałam mu, że chyba musi iść do rynku, ale nie wiem czy coś będzie otarte o tej porze. On na to, że chce wypić coś teraz, na drogę, na zwiedzanie. Rozejrzałam się po ulicy, żabka była, teatr, ciuchland, zamknięte oddziały banków i jakiś bar mleczny. Zaproponowałam, że może w barze mlecznym, bo tak szczerze to nie mam pojęcia gdzie teraz jest coś otwarte, w niedzielę rano, a sama nie mam doświadczenia, bo prawie nie piję. Na to typ się odpalił "O mój borze, współczuję pani! Nie wie pani co pani traci!" - przechodził przez ulicę do tego baru jeszcze za mną krzycząc, ale tak ze złością, z irytacją, że tracę najlepsze lata życia nie pijąc alkoholu i coś tam jeszcze, nie wiem, bo zignorowałam, założyłam słuchawki i napisałam o tej sytuacji siostrze... No.
Gdy wróciłam po tej niedzielnej posiadówce z siostrą mój chłopak posłuchał moich wrażeń. Zadumał się. I uznał wreszcie, że on też w najbliższych miesiącach chce się gdzieś wybrać ze swoją siostrą. WOW. Poczułam wtedy taką mieszankę dumy i wzruszenia: dostrzegł jak pielęgnowanie relacji z rodzeństwem jest ważne, jak zmienia się dynamika, gdy jesteśmy w związkach. Przemyślał to i wypalił, że gdzieś się z siostrą po prostu wybierze, bo nie chce wpadać do niej i jej partnera, ani ściągać jej samej do nas - tylko oni dwoje. Może w górach. I ten bieg - tym mnie zaskoczył - zaproponował by na ten bieg zaprosić jeszcze jego mamę i siostrę. Wzrusz. Baaaardzo wzrusz.
Wczoraj wstałam na przytulanko i pieszczoty poranne. Potem była praca, po pracy od razu pojechałam z trzęsącym się ze strachu (godziny szczytu w komunikacji miejskiej) pieskiem do kontroli - wszystko ok. Maleństwo będzie miało badaną krew za 1-1,5 miesiąca. Jak wróciłam (bo gabinet naszej pani doktor jest bardzo daleko) to mój chłopak już gotował pyszną urodzinową kolację.
Dostałam piękny bukiet róż <3
Zjedliśmy makaron sepia w sosie cytrynowo-czoskowym, z bazylią i duszonymi pomidorkami. Do tego krewetki. Pyyyyyyyyyyszne. Ambrozja.
Kupił też białe wino bezalkoholowe - naprawdę doceniam.
Potem wzięłam dłuuuuuuuugą kąpiel. Bardzo tego potrzebowałam, wczoraj było bardzo stresująco. Po kąpieli zjedliśmy sobie lody orzechowe i pomelo do filmu. Przez większość czasu na moich nogach leżała psinka, przytulona i domagająca się głaskanka. Kochany zwierzaczek, tak mnie rozczuła. Wczoraj kilkanaście razy wyznawałam jej, że od roku marzyłam o tym by tak właśnie spędzać z nią wieczory i cieszę się, że ona w końcu znalazła również w tym przyjemność.
I poszliśmy spać.
Ani tata, ani mama nie pamiętali o moich urodzinach. xD Musiałam im przypomnieć xD - obydwoje się kajali.
Pamiętali przyjaciele i teściowie xD
I kuzyn.
Jestem chyba w dobrym miejscu życia, czuję, że dużo się zmienia i jeszcze zmieni. I nie wiem gdzie mnie to zaprowadzi - to jednocześnie budzi ekscytację i strach. Dobrze mi na wielu polach tu, gdzie jestem.
Zmienić pracę i zarobki i projektować sobie więcej przestrzeni na odpoczynek.
To mój cel na ten rok.
No i chyba w końcu zapisanie psóreczki do szkoły dla piesków :D
A póki co mam małe zleconko do zrobienia.
13 notes
·
View notes