Nie budźcie bogów ze snu - cześć pierwsza
Caroline siedziała przy otwartym na oścież oknie, tuż przy łóżku, na którym spokojnie spała jej córka i wpatrywała się w niemal niewidoczny w ciemnościach ocean, nad którymi skrzyły się gwiazdy, gwiazdeczki i nabierający okrągłości księżyc. Z ich bladym blaskiem konkurowały punktowe lampy rozstawione wokół domu i na otaczających go, schodzących wprost do wody tarasach. Ośrodek rehabilitacyjny „Scopa at the sea” w Crescent City leżał nad samym morzem i to dosłownie. Część budynku, umocowana na potężnych palach wcinała się w głąb zatoki, jakby lada chwila chciała oderwać się od lądu i wyruszyć na morską wyprawę, chociaż, biorąc pod uwagę tsunami, które nawiedzały północną Kalifornię, był to bardzo ryzykowny pomysł. Na razie ośrodek ostał się w nienaruszonym stanie, a nieustanny, mrukliwy szum fal usypiał jak najlepsza kołysanka, przesypując miałki piasek, kamienie i potrzaskane muszle.
Córeczka Caroline, Michelle uwielbiała morze. Niemal od razu pokochała to miejsce, chociaż przez kilka lat odwiedziły już wiele ośrodków integracji sensorycznej w Europie i Stanach, szukając lekarstwa na coś, na co go nie było. Zaburzenia słuchu, mowy i ruchu o niewiadomej etiologii, prawdopodobnie wynikające z niedotlenienia przy porodzie, brzmiała jedna z diagnoz Michelle. Nieswoiste uszkodzenia neurologiczne. Mikronapady epilepsji resetujące mózg podczas snu. Lata rehabilitacji i pracy z logopedami, otolaryngologami i fizjoterapeutami, integracja sensoryczna, terapia neurorozwojowa. Jednym słowem – nie mamy pojęcia, co się stało i jak to leczyć, ale jesteśmy dobrej myśli, a pani jest niezwykle dzielna.
Owszem, Caroline była dzielna (jako była łowczyni nawet dzielniejsza niż wyobrażali to sobie pocieszający ją lekarze) i radziła sobie, bo musiała, a dla Michelle zrobiłaby wszystko. Mała była najsłodszym dzieckiem pod słońcem - spokojnym, radosnym i ciekawym świata. Jak można było jej nie kochać? A że uwielbiała morze i pluskanie się w wodzie, Caroline zaczęła się zastanawiać, czy zamiast jeździć po ośrodkach rehabilitacyjnych, które tak naprawdę niewiele pomagały, nie lepiej byłoby kupić dom nad samym oceanem, na przykład tutaj, w Crescent City lub kawałek dalej, na południu. Gdyby miała na to fundusze, bo nadal żyła jak za czasów łowieckich, nie do końca legalnie zdobywając pieniądze na życie i niewiele ponadto. Czas się ustatkować, chociaż nie bardzo wiedziała, czym mogłaby się zająć na stałe – cyrkowym rzucaniem nożami, prowadzeniem lokalnego kółka strzeleckiego bądź szkoły niestandardowej walki wręcz, tłumaczeniami z wymarłych języków, artystycznym rysowaniem sigili i sypaniem kręgów z soli czy wykładami z mniej znanych mitologii i bestiariuszy?
Najgorsze, że Caroline nie potrafiła przestać myśleć jak łowca. Mimo spędzania gros czasu z Michelle i cieszenia się jej małymi sukcesami terapeutycznymi i wielkimi radościami z życia, wciąż dopatrywała się spraw, nawet tam, gdzie ich nie było. Nawet tutaj, w „Scopa at the Sea”, gdy przypadkiem usłyszała, że w ciągu ostatniego miesiąca dwie rodziny z dziećmi wyjechały przed końcem terapii. Ba, w tak wielkim pośpiechu, że właściwie nikt nie widział, by wyjeżdżali (ani płacili za turnus rehabilitacyjny). Czy aby na pewno wyjechali? A może zniknęli? Choć – z drugiej strony – wtedy zostałyby po nich bagaże i samochody. I właściwie dlaczego mieliby zniknąć – z oceanu wynurzyła się wielka kałamarnica i zjadła ich ze smakiem, pozostawiając po sobie i rozbryzgi czarnego atramentu? Żeby było zabawniej, w korytarzu na drugim piętrze ośrodka Caroline rzeczywiście znalazła coś dziwnego, rozsmarowanego na wykładzinie – jakby klej i rybią łuskę, ale czy to wiadomo, co dzieciaki mogły przytargać do środka? Postanowiła, że opanuje swoje paranoiczne instynkty łowieckie i było jej wstyd, że w chwili paniki zadzwoniła do córki zmarłej przyjaciółki, także łowczyni, by prosić ją o pomoc. Przecież w Crescent City nic się nie działo.
Mimo to nocami siadywała przy uchylonym oknie, czuwając nad Michelle i wsłuchując się w szum morza i przedziwne, chlupoczące dźwięki fal obmywających pale, na których posadowiono część budynku. Nie potrzebowała zbyt wielu godzin snu, a wszak strzeżonego Pan Bóg strzeże.
*
Michelle obudziła się nad ranem, gdy coś zimnego i śliskiego dotknęło jej ręki. Odruchowo schowała ją pod koc i niewyraźnie zawołała mamę, jak zwykle, kiedy coś ją przestraszyło. Wyrwana ze snu otworzyła oczy, lecz w pokoju było całkiem, całkiem ciemno. No, może nie tak bardzo ciemno, chociaż wciąż była noc. Mama siedziała na krześle pod oknem i spała. Dziewczynka widziała ją, bo za oknem lśniła dziwna poświata, jakby na firance kłębiły się przezroczyste meduzy. Przeniosła wzrok na rękę – co to?
Po kocu powolutku pełzł ślimak z białą, kręconą skorupką na grzbiecie. Był zabawny. Inne też. Cała rodzina ślimaków. Mała żabka. I kawałeczek czerwonego koralu, o którym mama mówiła, że nie można go brać na pamiątkę, bo zrobi się krzywdę rafie. Kawałeczek robił się coraz większy i cięższy, a ze środka wyjrzała kolorowa rybka. Przecież rybki nie mogą pływać bez wody. Michelle wyjrzała poza krawędź łóżka, by zobaczyć, czy po podłodze nie płynie woda. Nie, było sucho, ale między łóżkiem a szafą śmigały jakieś ciemne cienie. Czarne. Nie tak zabawne jak rodzina ślimaków na kocu. Brzydkie. Dziewczynka cofnęła się gwałtownie, ale było już za późno. Obły kształt wystrzelił jak bicz i owinął się wokół jej ręki. Inne zakotłowały się i wpełzły na łóżko, strącając ślimaki, żabki i koralowiec, a w zamian przyciskając Michelle do materaca, unieruchamiając niczym elastyczne pasy, zatykając usta, zasłaniając oczy. Myślała, że umrze ze strachu. Chciała zawołać mamę, ale nie potrafiła. Brakowało jej tchu, a serce biło jak oszalałe. I zrobiło się naprawdę ciemno.
Nie widziała już, jak ledwo wybudzona ze snu Caroline, która w pierwszej chwili była pewna, że to tylko koszmar, szamocze się z kłębowiskiem cienistych węży i galaretowatych meduz, zstępujących z firanki. Jak próbuje wyrwać się z uścisku, rozwiązać żywe więzy, krzyknąć o pomoc, podbiec do córki. Jak walczy i z kretesem przegrywa.
*
Letni zachód słońca nad morzem jest jednym z najbardziej kiczowatych widoczków na świecie. Bezkresny horyzont jaśniejszych i ciemniejszych niebieskości, na którym boski pędzel maluje bezczelne czerwienie, fiolety, oranże i róże, które powinny się ze sobą gryźć jak wściekłe, a zamiast tego harmonijnie się uzupełniają i odbijają na wodzie długim, barwnym maźnięciem. Przypominająca smakowite żółtko, dojrzałą pomarańczę, lub wisienkę na torcie słoneczna kula majestatycznie zanurza się w morzu, jakby koniecznie pragnęła zażyć kąpieli i powolutku znika, pozostawiając po sobie smugi ciepłych kolorów połykane przez nadchodzącą ciemność. Na nadbrzeżu i przystani zapalają się iskierki świateł, naziemne odpowiedniki gwiazd, także nieśmiało pojawiających się na niebie, a światło latarni morskiej omiata okolicę w hipnotycznym, powtarzalnym rytmie.
Wciąż mokra po pływaniu w chłodnej wodzie (cienka bluzka i spódnica oblepiały ją niczym druga skóra, a wilgotne włosy wiły wężowymi splotami wokół twarzy) Chalchi rozsiadła się wygodniej na kamiennym pirsie nad Crescent Bay i upiła łyk piwa (sączyła je tak długo, że zrobiło się obrzydliwie ciepłe), śmiejąc sama do siebie - doprawdy, czasami miała egzaltowane porównania godne Ani z Zielonego Wzgórza. Niemniej naprawdę uwielbiała wody Pacyfiku i zachody słońca, i chyba dlatego wciąż tkwiła w tej niewielkiej mieścinie, do której dawno temu przygnało jej rodzinę, zamiast – jak jej siostry i bracia rozjechać się po dalekim świecie. Czegóż tam szukali? Wszystko, co kochała Chalchi – wodę, słońce, taniec i dzieciaki, którymi mogła się opiekować, miała tutaj, w Crescent City. Z drugiej strony nie przepadała za tłumami, zwłaszcza tłumami turystów, więc północna Kalifornia odpowiadała jej znacznie bardziej niż słoneczniejsza i cieplejsza, lecz i bardziej zatłoczona Kalifornia południowa.
I niech tak zostanie, pomyślała, w milczącym toaście unosząc butelkę z piwem w stronę rozpływającego się w pastelowych barwach horyzontu i ignorując pokrzykiwania z pobliskiej plaży Pebble Beach, na której grupka młodych ludzi rozpalała ognisko. Nie odejdzie stąd, nawet jeśli… czy naprawdę to, co ostatnio widziała, było prawdziwe?
Niecierpliwie potrząsnęła głową, odganiając złe przeczucia (mokre kosmyki przykleiły jej się do policzków i karku niczym wodorosty). Oszukiwała samą siebie. To, co widziała, było prawdziwe. Nie czas na beztroskie pluskanie się w falach i podziwianie choćby najpiękniejszego zachodu słońca, a tym bardziej na popijanie tequili przy ognisku na plaży. Wyczuwała zmianę unoszącą się w powietrzu nad Crescent City jak woń spalenizny – gryzącą, cierpką i niosącą niedobre wspomnienia. Ktoś modlił się nie do tego boga, do którego powinien, w sposób, który nie powinien. Za to ona powinna coś z tym zrobić i to jak najszybciej, nim spełni się ofiara, ale nie wiedziała, kto, dlaczego i gdzie za tym stoi, ani czy uda jej się przeciwstawić. Od dawna nie ingerowała, nie więc jej dary przygasły jak światełka świetlików po zakończonych godach. Jednak tym razem chodziło o jej miasteczko. I chore dzieci.
Słońce schowało się na dobre, pozostawiając tylko świetlisty punkcik na horyzoncie, więc Chalchi przeciągnęła się i zeskoczyła z murku, zamiatając kamienie długą, zieloną spódnicą. Liczne bransoletki we wszystkich odcieniach szmaragdu zabrzęczały, gdy celnym rzutem umieściła pustą butelkę po piwie w nieco przeładowanym koszu na śmieci. Zwykle tanecznym krokiem podążyłaby w stronę ognisk rozpalanych na Pebble Beach lub niedalekiego Oceanfront Lodge, które już rozbrzmiewało rytmami latynoskimi, by po kąpieli w morskich głębinach i podziwianiu zachodu słońca, przetańczyć pół nocy (jakby jej było mało – przecież za dnia pracowała jako instruktorka zumby) i napić się czegoś procentowego, ale nie dziś. Dziś wróci do ośrodka rehabilitacyjnego „Scopa at the Sea”, by czuwać nad dzieciakami. Nie pozwoli, by jeszcze któreś porwały potwory spod łóżka. Nie na jej zmianie, choćby musiała przypomnieć sobie, jak walczyć ze złem i to nie tylko w przenośni.
*
Crescent City liczyło sobie zaledwie kilka tysięcy dusz i nie przyciągało zbyt wielu turystów, mimo malowniczego położenia na wybrzeżu Pacyfiku. Być może dlatego, że sięgało zbyt daleko na północ, tuż pod granicę z Oregonem i latem było tu o wiele chłodniej, niż by się tego spodziewano po Kalifornii, bądź chodziło o fatalne ukształtowanie terenu, jakby przyciągające tsunami. To z 1964 roku po trzęsieniu ziemi na Alasce zniszczyło niemal całe Crescent City, a pojapońskie z 2011 roku nieźle dało się we znaki łodziom na przystani i samej przystani. Jako, że mieszkańcy miasteczka w przeważającej części żyli z rybołóstwa, był to wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Dlatego też z czasem co bardziej zapobiegliwi przerzucili się na turystykę, wychodząc ze słusznego założenia, że tsunami szybciej zmyje im łodzie, niż turystów, chyba że turyści będą akurat na łodziach na wyprawie na tuńczyka. Pech się trafia.
Z lokalnych atrakcji (nie licząc tsunami) Crescent City zachęcało kilkoma piaszczysto-kamienistymi plażami i hotelami nad samym (nie takim ciepłym) oceanem, przystanią w kształcie wielkiego, zdziwionego „u”, lasami sekwojowymi (z Last Monarch – sekwoją o największym przekroju pnia na całym zachodnim wybrzeżu), latarnią morską na wysepce i więzieniem stanowym Pelican Bay na kolejnej wyspie, które może nie było specjalnie atrakcyjne dla osadzonych w nim więźniów, ale dla turystów w pewien sposób i owszem.
Chcąc nie chcąc, Dean dowiedział się tego i owego o Crescent City, jadąc autostradą stanową 101 wzdłuż północnego wybrzeża Kalifornii i dosyć cierpliwie słuchając Sama, który rozsiadł się na przednim siedzeniu Impali najwygodniej jak potrafił i czytał z tabletu co smakowitsze kawałki z historii hrabstwa Del Norte. Jednak przy opowieści o pierwszym pionierze, który zawitał na te ziemie, niejakim Jedediahu Smithie, na którego cześć nazwano jeden z pobliskich Sekwojowych Parków Stanowych, nie zdzierżył i uciszył brata stanowczym uniesieniem ręki.
- Po wizycie w domu Lizzie Borden na jakiś czas mam dosyć historii Ameryki – powiedział zgryźliwie. – Jak również Ciemności wysysającej dusze i kryjącej się, nomen omen, w ciemnościach. Jedziemy na wakacje, pamiętasz? Słońce, plaża, zimne piwo i grające w piłkę panienki w bikini.
- A najlepiej cały Słoneczny Patrol – uzupełnił Sam, odrywając się od przewodnika po Del Norte i uśmiechając z pobłażaniem. – Myślę, że plaż i zimnego piwa ci nie zabraknie, ale na słońce i rozebrane plażowiczki bym nie liczył. Przypominam, że to Kalifornia północna, więc średnie temperatury lata oscylują wokół 18 stopni.
- Tak? – spytał nieco złośliwie Dean, machając ręką w stronę uchylonego okna, za którym słońce świeciło jak oszalałe, zatapiając drogę i przejeżdżające nią samochody palącym blaskiem, a wpadające do wnętrza Impali, mierzwiące mu krótkie włosy (oraz z uporem maniaka bawiące się dłuższym włosami brata) podmuchy wiatru znad oceanu były gorące niczym samum. – Ciepło, cieplej, najcieplej. Czyli wakacje.
W istocie musiało być o wiele goręcej, niż przewidywały średnie temperatury hrabstwa Del Norte, bo po przekroczeniu granicy z Oregonem obaj Winchesterowie musieli zdjąć ukochane flanele, zostawiając jedynie t-shirty, w których i tak było im ciut za ciepło. Nad oceanem, wzdłuż którego prowadziła stanowa 101, pomykały pojedyncze białe, pierzaste obłoczki, jakby stworzone po to, by zasiadały na nich anioły grające na lutniach (oby nie), temperatura wciąż rosła, a powietrze pachniało morzem, rybami, spalinami, żywicą i rozgrzanym igliwiem rosnących dookoła sekwoi.
- Może to lato jest wyjątkowe – bąknął Sam, wzruszając ramionami, ale nie zamierzając zbyt łatwo poddać się w kwestii domniemanych wakacji. – Ale tak czy inaczej, nie przyjechaliśmy odpoczywać, a na prośbę Eileen.
W tym momencie bezwiednie uśmiechnął się na wspomnienie video rozmowy z głuchoniemą łowczynią (ów - nieco zbyt błogi, uśmiech nie umknął uwadze Deana) i natychmiast spoważniał, przechodząc do meritum.
- Nie myśl o odpoczynku, zaginęła jej znajoma…
- Znajoma jej mentorki, Lilian – uściślił Dean, jak gdyby próbował zbagatelizować problem. – Ledwo ją pamiętała.
- Nas też ledwo pamięta, a mimo to zadzwoniła – burknął Sam, w głębi duszy nie mając nic przeciwko temu, że Eileen się odezwała, choćby chodziło tylko o pomoc przy sprawie. – Niepokoi się. Caroline nie skontaktowała się z nią tylko po to, by umówić się na drinka. Od dawna nie poluje, a jednak wpadła na jakiś trop… Poza tym zaginęła nie sama, a wraz ze swoją niepełnosprawną córką, dla której specjalnie przyjechała do Crescent City, bo ponoć mają tu doskonały ośrodek rehabilitacyjny.
- Dobijasz mnie – jęknął Dean i przyspieszył, by nie dać się wyprzedzić ciężarówce, która pędziła stanową z takim impetem, jakby jej się bardzo spieszyło. Bądź miała na pace łatwo psujący się towar, który właśnie roztapiał się w chwilowo niespotykanie gorącym słońcu północnej Kalifornii. – Niepełnosprawne dziecko. Zaginiona eks-łowczyni. Zaniepokojona Eileen. Czy my chociaż raz nie możemy pojechać gdzieś ot tak, dla zabawy?
- Vegas – brat z pewną nieśmiałością przypomniał ich coroczne eskapady do Miasta Grzechu.
- Nawet mi nie przypominaj – prychnął Dean, dając fory ciężarówce, bo tak czy inaczej zjeżdżali na Redwood Highway prowadzącą prosto jak strzelił do Crescent City z jego przystanią, latarnią morską na wysepce, plażami i motelami nad samym oceanem. – Znowu chciałbyś się żenić? A może dla odmiany wyjść za mąż?
- Nie – wymamrotał Sam, głębiej wciskając się w oparcie fotela, choć rozgrzana tapicerka niemiłosiernie grzała go w szyję i kark. – Nie chciałbym.
- Sam widzisz – stwierdził filozoficznie Dean, zagłębiając się w plątaninę uliczek nadmorskiego miasteczka i z zadowoleniem przyglądając się prześwietlonym słonecznym blaskiem, białym domom, soczyście zielonym drzewom, prześwitującym zza nich złocistym skrawkom plaż (wbrew słowom Sama pełnym plażowiczów) i głębokiej niebieskości wody zlewającej się z bladym błękitem nieba, wciąż upstrzonego pierzastymi chmurkami. – A ja chciałbym połazić brzegiem, może nawet popływać, a później poleżeć na ręczniku, popijając zimne piwo i flirtując ze śliczną dziewczyną w bikini, której plecy posmarowałem właśnie migdałowym olejkiem do opalania. Czy naprawdę żądam zbyt wiele?
- Obawiam się, że tak – westchnął Sam i jak zwykle – miał rację.
*
Z Eileen spotkali się w bezpretensjonalnej knajpce nad samym morzem – ot, kilka rattanowych stolików i krzeseł pod kolorowymi parasolami, taras pełen rozgadanych plażowiczów w bardzo niekompletnych strojach, jak okiem sięgnąć – mnóstwo piasku i jeszcze więcej wody, wszystko skąpane w oślepiającym słońcu. Obaj Winchesterowie w swoich ciężkich butach, dżinsach i grubszych t-shirtach wyglądali jak żółwie pośród kolorowych rybek akwariowych, a zamiast w skorupach chowali się głębiej w cień parasoli. Jeszcze chwila, a zaczęliby syczeć niczym wampiry ze starych filmów, panicznie bojące się słońca. Za to Eileen w lekkiej, niebieskiej sukience wyglądała ślicznie i dziewczęco i zapewne dlatego Sam nie potrafił oderwać od niej wzroku. Z kolei Dean nie potrafił nie patrzeć na stojący przed nią talerz wyładowany langustynkami z grilla.
- One mają oczy – powiedział ponuro, na wszelki wypadek odsuwając się ciut dalej. – Nie lubię jak jedzenie na mnie patrzy.
- To zamknij oczy – poradziła Eileen, sięgając po kolejną langustynkę i chrupiąc ją ze smakiem. – Zamówimy ci coś innego i zjesz po omacku.
- Jasne, już widzę, co mi zapodacie – krewetki albo kalmary – burknął Dean, wskazując na menu knajpki wystawione na drewnianej tablicy celnie wbitej w piasek, pełne owoców morza w różnej postaci. – Podziękuję.
- Piwo mają – pospieszył ze wsparciem Sam, podrywając się od stolika, by przynieść bratu zimnego Coorsa. Może i on miał problemy z widokiem delikatnej Eileen wprawnie dzielącej langustynki i wybierającej co smakowitsze kąski ze skorupek.
Dean westchnął, tęsknie spojrzał na dwie dziewczyny w bikini popijające rażąco niebieskie drinki przy najbliższym stoliku, zasłaniającym widok na ocean (trudno powiedzieć, czy bardziej było mu żal owego widoku, niemożności zaproponowania dziewczynom nacierania olejkiem czy drinków z palemką) i wrócił spojrzeniem do Eileen.
- Jesteś pewna, że Caroline z Michelle po prostu nie wyjechały? – upewnił się po raz kolejny. – Mówiłaś, że jej samochód i bagaże także zniknęły?
Eileen potrząsnęła głową i po sekundzie kiwnęła. Tak to jest, jeśli ktoś pyta cię o dwie rzeczy na raz.
- Caroline nie wyjechałaby, nie zawiadamiając mnie o tym, nie po tym dziwnym telefonie – powiedziała, gestykulując oderwanymi szczypczykami langustynki. – A jeśli zniknął samochód…
- Ktoś z ośrodka musi być w to zamieszany – dokończył Dean i westchnął. – Trzeba będzie się tam rozejrzeć.
- W tym problem – westchnęła Eileen, znacząco podnosząc palec. – Ja nie mogę. Byłam niemądra i rozpytywałam o Caroline, zapamiętali mnie.
- Kto by cię nie zapamiętał? – spytał z uśmiechem Sam, który wrócił z trzema piwami – po jednym dla każdego i miseczką tacos dla wiecznie głodnego brata. – I na pewno nie jesteś niemądra.
Słysząc to, Dean mało się nie zakrztusił, ale Eileen uśmiechnęła się i nieco zbyt długo przytrzymała podawaną jej butelkę Coorsa, tak że jej palce splotły się z palcami Sama.
„Naprawdę?” spytał bezgłośnie Dean, zagryzając piwo tacos. „Mi zakazujesz wakacji, a ty sobie flirtujesz?”. Jednak Sam nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Rozsiadł się wygodniej, wyciągając przed siebie długie nogi i z każdą chwilą wyglądając na coraz bardziej rozluźnionego, mimo śledztwa, które ich czekało. Zmrużył oczy i zapatrzył się na Eileen w błękitnej sukience i ocean z niebem za jej plecami, kuszące wszelkimi odcieniami błękitu i niebieskości. Ciemność Ciemnością, ale po raz pierwszy od dawna nie musiał aż tak martwić się o starszego brata - piętno Kaina zniknęło, Dean znowu był sobą i to bardzo bardzo sobą, sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał na siedzące nieopodal dziewczyny w bikini i tempie, w jakim chrupał tacos. Niewielkie, nadmorskie miasteczko wydawało się przesympatyczne. Spotkali się z Eileen, za którą tęsknił już w chwili, gdy rozstali się w Oak Park Retirement Home w Lebanon, chociaż przy pierwszym spotkaniu o mało co go nie zabiła, biorąc za banshee. Cóż, ryzyko zawodowe. Ale, Boże w niebiesiech (o ile był w niebiesiech), kiedy ostatni raz pozwolili sobie na choćby króciutkie wakacje? I flirt?
- My się rozejrzymy – powiedział beztrosko, nie do końca przekonany, że w Crescent City dzieje się coś złego. Przynajmniej taką miał nadzieję, bo wolałby więcej czasu spędzić z Eileen.
- Choć raczej nie jako agenci FBI - zmącił mu beztroskę Dean, upijając pierwszy łyk piwa. - Bo przecież teoretycznie nic się nie stało.
Tak, zimny Coors i chrupiące tacos zdecydowanie pomagały na troski. W ogóle powinien się bardziej wyluzować, a nie zamartwiać langustynkami patrzącymi się na niego z talerza Eileen, ani czymś, nad czym nie miał kontroli (może dziwna więź z Amarą była tylko złym snem). W końcu byli nad morzem, z pewnością znajdą czas na opalanie się, pluskanie w wodzie, podrywanie ślicznotek i wieczorne wypady do barów, a on poczuje się młodszy, swobodniejszy, bardziej rozluźniony – jak za starych, dobrych czasów, przed Piekłem, Samem bez duszy, Czyśćcem, piętnem Kaina i cholera wie, czym jeszcze.
- Och, w „Scopa at the Sea” na okrągło szukają ludzi do pomocy – upewniła go Eileen, ostrożnie upijając piwną pianę (nie przepadała za alkoholem – wystarczało jej, że nie słyszy wolała nie zaburzać sobie wizji). – Na pewno coś się znajdzie.
- Byle nie pomoc kuchenna – warknął Dean, biorąc kolejny, spory łyk Coorsa i przypominając sobie nie tak dawne przeboje z wysysającym tłuszcz Pishtaco i nieszczęsnym słonym karmelem.
- A ja nie mam nic przeciwko, by znowu zostać trenerem fitness – zaśmiał się Sam, dołączając do pijących piwo i podkradając langustynkę z talerza Eileen. – Poradzę sobie.
Tym razem się pomylił.
*
- Dean – syknął Sam, w poszukiwaniu brata zaglądając do niewielkiej, obstawionej lustrami i rozbrzmiewającej rytmami latynoskimi sali ośrodka rehabilitacyjnego. – Pomocy.
- Nie radzisz sobie? – spytał odrobinę złośliwie Dean, odrywając się od rozmowy ze śliczną, ciemnowłosą kobietą w obcisłym topie i rozkloszowanej, zielonej jak trawa spódnicy. – Hej, Sammy, poznaj Chalchi, tutejszą instruktorka zumby, która…
- To są dzieci – jęknął Sam z przestrachem w oczach, jednocześnie nerwowo kiwnąwszy głową w stronę młodej kobiety. – To joga dla dzieci!
- Och – powiedział Dean. Zaczynał rozumieć przerażenie brata. – Rozrabiają?
- Nie, są słodkie – jęknął ponownie Sam. – Ale to dzieci. Niepełnosprawne. A jeśli im zrobię krzywdę?
- Wolelibyśmy, żeby nie – zgodziła się Chalchi, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. – Nie pracowałeś dotąd z dzieciakami?
Sam tylko potrząsnął głową, a dla podkreślenia swojej bezradności, szeroko rozłożył ręce. W obcisłych szortach do kolan i równie obcisłej koszulce bez rękawów wyglądał jak młody Bóg. Przestraszony młody Bóg, któremu nie wyszło tworzenie świata.
- Pomogę mu, dobrze? – spytał z westchnieniem Dean, także obleczony w spodenki do joggingu i opinający się na piersi t-shirt z lycry – dobrze chociaż, że były czarne, bo czuł, jakby miał za chwilę wystąpić w balecie. – Dasz mi sekundę, szefowo?
- Jasne – uśmiechnęła się ciemnowłosa instruktorka. - Potrwa, nim się wszyscy zbiorą na lekcję. Poza tym doskonale poradzę sobie bez ciebie, bez urazy.
- Tak źle tańczę? – spytał Dean ze zbolałą miną, choć uśmiechając się kącikiem ust.
- Jak na pomocnika instruktora… nie najlepiej – parsknęła Chalchi. – Za to nie można odmówić ci entuzjazmu. Oraz innych zalet.
Mówiąc to, lekko popchnęła go w stronę drzwi tarasowanych przez przejętego trenera jogi (nie dla dzieci). Jeśli przy okazji mogła zerknąć na apetyczny tył swego pomocnika (Lopezowie rzeczywiście musieli być zdeterminowani, że go przyjęli, bo chociaż ruszał się jako tako, o tańcach latynoamerykańskich i zumbie nie miał najmniejszego pojęcia), nie będzie narzekać.
- Idź i pomóż, bo wywalą was obu pierwszego dnia pracy – zaśmiała się (akurat, właściciele „Scopa at the Sea” mieli wiecznie niedobory w kadrze, pewnie dlatego, że zdecydowanie za mało płacili). - A tego byście nie chcieli, prawda?
- Prawda – odpowiedzieli jednym głosem Sam i Dean, znikając za drzwiami.
3 notes
·
View notes